Człowiek urodzony i wychowany w mieście, który decyduje się na porzucenie go na rzecz wsi, musi liczyć się z koniecznością odwiedzania od czasu do czasu betonowej dżungli. Rodzina, sprawy zawodowe czy administracyjne, niejednokrotnie wymagają osobistego stawiennictwa. Przemieszczając się samochodem, na przykład po drodze szybkiego ruchu, docierając do przedmieść, spostrzec można w wielu miejscach już z daleka wysoki maszt z osadzoną na jego szczycie wielką, żółtą, neonową literą M o charakterystycznie zaokrąglonych kształtach. Mieszczuchowi, którego okres dzieciństwa przypadał na szalone lata 90., istotnie przybytki McDonald’s, dla zmylenia przeciwnika zwane restauracjami, były stałym elementem krajobrazu i stanowiły atrakcję, gdyż odwiedzenie takiego lokalu można było śmiało rozpatrywać w kategoriach święta, nagrody, na pewno istotnego i niecodziennego wydarzenia. Sam bardzo długo myślałem, że McDonald to tak naprawdę imię i nzwisko. Dzieci poruszają się przecież w kręgu kultury oralnej i usłyszawszy o Maku Donaldzie (znając przecież komiksowego kaczora o takim imieniu) nie widzą przeszkód by rozpoznać w tym pełną godność innego człowieka. Kiedy jednak postępujące wykształcenie pozwoliło mi odczytywać litery zadałem sobie pytanie, dlaczego to McDonald’s tak dziwnie wygląda? Dwie wielkie litery w jednym ciągu bez przerwy? Później dowiedziałem się, że to tylko celtycki wyraz stawiany przed nazwiskiem (alternatywnie występujący w wersji Mac) i oznaczający „syna”. Także odtąd wiedziałem, że pyszne śmieci zjeść można u syna jakiegoś Donalda.
Nastolatek okazuje się mieć zupełnie inne odczucia w stosunku do McDonaldów. Oczywiście nie każdy, ale ten jeden z pewnością. Okres tak zwanego buntu (który się w sumie nie odbył) przypadł mi na czas zainteresowania wszelakimi radykalizmami i ideowej „krawędziowości”. Słuchało się tuzów polskiej muzyki zaangażowanej, jak na przykład Konkwisty 88, Honoru czy Legionu, ale oczywiście w grę wchodzili także wykonawcy zagraniczni. Najważniejszym z nich był naturalnie brytyjski Skrewdriver, którego założycielem i czołową postacią był znany Ian Stuart Donaldson. A Donaldson to przecież germańska forma określenia „syn Donalda”, więc właściwie także McDonald. Pokrętna to logika, ale jakże komponuje się z dziwacznym sposobem myślenia o świecie, który cechował narodowo-radykalny okres życia młodego człowieka. Jakby nie patrzeć Donaldson, Skrewdriver i organizacja Blood & Honour budziły w redukcjonistycznym umyśle gówniarza wyłącznie miłe uczucia. Całe szczęście, że potrzeba pogłębiania wiedzy w zakresie radykalnych pseudoidei poszła w parze z przyrostem potrzeb duchowych. Nie jest to pewnie przypadek, Pan Bóg nie pozwoliłby kolejnej pogubionej jednostce wpaść w kleszcze rasizmów, etnonacjonalizmów i innych niegodnych katolika postaw. Tak więc w okres licealny szczeniak wszedł już nieco odmieniony i znowu towarzyszył mu jakiś McDonald.
Osiemnastowieczna bohaterka jakobickiego powstania katolickiej Szkocji z lat 1745-1746 Flora MacDonald doskonale uosabia idee przyświecające młodocianemu dziwolągowi. Pełna entuzjazmu dla przegranej sprawy restauracji prawowitej dynastii na splugawionym tronie barbarzyńskiej Wielkiej Brytanii kobieta, która odpowiedzialna jest za uratowanie życia Bonnie Prince Charliemu w czasie opuszczania Szkocji po klęsce powstania, musiało to robić wrażenie na młodym monarchiście katolickim. Siedzi tedy chłop w tramwaju, mimo wielu przyszczy na twarzy wywołanych wchodzeniem w wiek męski uśmiecha się, oto bowiem ze słuchawek płynie pieśń The Skye Boat Song a poruszający się krajobraz za oknami upstrzony jest białymi kokardami jakobitów, szuanów i karlistów. Pani MacDonald należy się dodatkowe wspomnienie za okres pojakobicki, gdyż jako żona Allana, lojalisty brytyjskiego, wsparła słuszną sprawę amerykańską w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych. A trzeba podkreślić, że w tym konflikcie należało opowiedzieć się koniecznie przeciwko manchesterskiemu szatanowi. Może sobie pani Flora podać w tej sytuacji rękę z Paulem Jonesem – korsarzem amerykańskim szkockiego pochodzenia – co byłoby zresztą niezwykle efektownym wydarzeniem, gdyby miało miejsce.
Na studia człowiek poszedł zatem z przekonaniem, że tylko z Bożej łaski legitymistyczny król zbawić nas może. Każdy ze studiowanych kierunków wymagał sporo czytania, więc trzeba było czytać. I wtem, podczas kwerendy czasopism rozmaitych, natrafił student na Człowieka w kulturze, nr 14. poświęcony zagadnieniu globalizacji. Tamże znajduje się tekst niejakiego Hugh McDonalda, pt. Globalizm contra dystrybutyzm. Pożarcie artykułu w oka mgnieniu raz, potem drugi, poskutkowało natychmiastową kanonadą myśli, które spiętrzyły się wokół pojęcia dystrybutyzmu: Chesterton, Belloc, McNabb, Leon XIII, Pius XI, Jan Paweł II, Święty Tomasz, cała seria wielkokalibrowych pocisków artyleryjskich. Do tego wszystkiego jeszcze dołączył Profesor Tolkien, który musiał zakodować w podświadomości studenta jedyniesłuszny obraz Shire, jako idylli człowieczej, będący jednocześnie literackim opisem samego dystrybucjonizmu. McDonald znowu stał się zaczynem dla kolejnej wartwy ideowej. Być może, że jest to już forma ostateczna, gdyż nad tę zastaną syntezę dystrybucjonizmu i monarchizmu, większej idei nie widać. Każdy hobbit, jak sam to Tolkien opisał, wiedział, iż wszelkie prawa i wolności lud Shire zawdzięczał dawnym królom Anoru i symbol monarszy na stałe obecny był w tym jakże wolnym, równościowym jednak przecież, może nieco luddystycznym społeczeństwie. Ale to jest właśnie obraz pięknego świata średniowiecznego, czyż nie tak wyglądali w generalnym zarysie przedłokietkowi smerdowie, wolni gospodarze, tutejsi, żyjący w zgodnie z Bogiem, naturą, tradycją i lokalną społecznością pod władzą króla-ojca? To jest sedno dystrybutyzmu! Tak trzeba żyć! Nota bene, niech mi teraz powie jeden z drugim trdycjonalista, bijący pokłony jakimś pruskim abominacjom z przełomu XIX i XX w., że dystrybutyzm jest ideą nietradycjonalistyczną.
McDonald zatem jest nazwiskiem niezwykle istotym. I należy się uśmiechnąć, kiedy mijamy żółtą literę M w drodze samochodem. Zastanawiające jest, że dla przytłaczającej większości ludzi nazwisko to kojarzy się jednoznacznie z klaunem w pasiastym stroju, który z miną niewiniątka kupczy nadwagą, cukrzycą i wiedzie prym w sektorze spożywczym kapitalistycznej (proleterystycznej) hydry o nazwie McDonald’s. Nadal dzieci przeżywają coś niezwykłego, gdy dowiedzą się, że będą miały możliwość wziąć udział w misterium spożycia pseudoposiłku w przedmiotowej „restauracji”. Jest to już teraz oczywiście wynikiem marketingu samej korporacji, przekazanego doświadczenia ich rodziców z czasów, kiedy „jeszcze nic nie było” i nachalnej atlantyckiej kultury naszych czasów. Może trend ten dałoby się odwrócić, korzystając z własnych doświadczeń, poprzez wczesnoszkolne nauczanie dzieci twórczości nie żyjącego już Mariusza Szczerskiego czy Olafa Jasińskiego. Chociaż, z drugiej strony, po co ryzykować? I szkoda uszu.
Jan Posadzy