Dymitr Smirniewski - Kilka słów o szowinizmie organizacyjnym

Od kilku lat w polskim środowisku nacjonalistycznym zaczęły być promowane postawy antyszowinistyczne. Czasy gardłowania za sloganami typu „Wilno, Lwów – polskie znów!” wydaje się, że odeszły. Coraz większą popularność zyskują idee paneuropejskiego nacjonalizmu, Międzymorza, białego solidaryzmu rasowego i identytaryzmu, które dążą do przezwyciężenia dawnych konfliktów między białymi i europejskimi narodami na rzecz wspólnej walki ze wspólnymi problemami o wspólne cele oraz stworzenia pan etnicznego sojuszu, który będzie tworzył nowy ład na obszarze Europy, względnie Eurazji/Eurosyberii. Z drugiej strony dostrzegamy koncepcje etnopluralizmu i separatyzmu rasowego, które chcą odrzucić niezdrowy rasizm z jednej strony, z drugiej strony sztuczny i destruktywny multikulturalizm dążący do masowego wymieszania różnych narodów i ras w jeden tygiel. Dąży on do współpracy wszystkich narodów i ras, by walczyć ze wspólnym wrogiem inżynierii społecznej lewicy i jej mocodawcami wielkokapitalistycznymi. Czasem też walczymy z szowinizmem wyznaniowym dzielącym polskich nacjonalistów.

 

Zapominamy jednak o jednym typie szowinizmu, który najbardziej osłabia polski nacjonalizm. Jest nim szowinizm organizacyjny. Jak można scharakteryzować szowinizm? Można go odnieść do dwóch definicji. Pierwszą jest wrogość, chęć rewanżu, zaszkodzenia, zniszczenia lub konfrontacji z inną grupą etniczną, rasową, czy wyznaniową – tę definicję można sprowadzić do chęci wywoływania lub zaistnienia waśni pomiędzy społecznością własną, a obcą. Druga definicja określa szowinizm jako postawę demonizowania, wyolbrzymiania wad, negatywnego stereotypizowania i dostrzegania samych negatywów w obcej grupie etnicznej, rasowej, czy wyznaniowej przy bezkrytycznym podejściu do własnej grupy. Szowinizm ma charakter konfliktogenny. Analogicznie szowinizm organizacyjny polega na wrogości do innej organizacji niekoniecznie wynikającej z różnic ideowych, na demonizowaniu i wyolbrzymianiu wad innej organizacji przy niedostrzeganiu wad własnej organizacji. „Oni nie mają zasad”; „Oni istnieją tylko w Internecie”; „Tylko my mamy fundamentalne zasady dzięki którym wygramy”; „Tylko my jesteśmy jedyni prawdziwi/słuszni/oryginalni”; „Tylko my jesteśmy z tradycją, działamy od x lat” – te frazesy oraz kłótnie i wycieczki personalne są chlebem powszednim polskiego grajdołka środowiskowego. Spójrzmy teraz na fakty. Większość grup nacjonalistycznych w Polsce nie przekracza realnie kilkuset działaczy – w dodatku rozsianych po całym kraju i za granicą. Nie posiadamy żadnego ośrodka, który stanowiłby jakąś podstawę pod rozwój, ani centrów społecznych w stylu CasaPound, ani ośrodków think-tank. Przez ponad 30 lat środowisko nacjonalistyczne w Polsce nie zdołało osiągnąć żadnego trwałego efektu, potencjalne środowisko sympatyków w ogóle nie zna założeń korporacjonizmu, dystrybucjonizmu, syndykalizmu, nie rozumie znaczenia koncepcji Międzymorza, nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia kapitalizmu kulturowego. A więc efekt meta polityki – leży.

 

Jeśli liderzy organizacji nacjonalistycznych nie zaczną sobie zdawać sprawy z tego, że sukces można osiągnąć tylko przy wzajemnej koordynacji działań metapolitycznych i społeczno-organizacyjno-aktywistycznych to żadna organizacja nacjonalistyczna nigdy nie osiągnie wymiernego sukcesu. Nawet nie sądzę, że konieczne jest zjednoczenie wszystkich organizacji w jeden tygiel – to byłoby bezcelowe. Pod względem rozwoju środowiska jestem zwolennikiem pracy organicznej i dialektyki heglowskiej – sukces tkwi raczej w wielu ludziach i organizacjach ze wszystkimi ich zaletami i zdolnościami, umiejętnościami rozpoznania i wykorzystania otoczenia (instynkt przestrzeni), które razem zostając zsynchronizowane, przynoszą wymierny efekt. W końcu wspólny cel jest o wiele ważniejszy od (re)sentymentów organizacyjnych. Mając to na uwadze odsuńmy na bok spory organizacyjne na rzecz wspólnego celu.

 

 

 

Dymitr Smirniewski