Gdy człowiek wykonuje jakieś większe i wymagające zadanie, często odczuwa pokusę, żeby zająć się czymś innym. Nie mam tutaj na myśli prostego oderwania się od pracy dla drobnych przyjemności (typu przerwa w malowaniu domu, żeby pograć w grę), ale oderwanie się od głównego i ambitnego zadania, dla mniejszego i świeżego, które zdaje się w tym momencie ciekawsze i szybciej przynoszące jakieś efekty (typu pisanie krótkich opowiadań z innego uniwersum zamiast dokończenie kolejnego tomu sagi fantasy). Jako nacjonaliści pracujemy nad takim wielkim zadaniem – jest nim całkowita zmiana hegemonii ideowej w Europie i w konsekwencji doprowadzenie do totalnej zmiany politycznej. Jednak przy tym zadaniu od czasu do czasu pojawiają się rozpraszacze – najczęściej jest to pokusa włączenie się w jakieś nowe medialne wydarzenie, którym rzekomo żyje całe społeczeństwo.
Takim bieżącym rozpraszaczem jest ruchawka związana z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego dotyczącym aborcji i protestami czy strajkami kobiet. W tym krótkim i pisanym na gorąco tekście postaram się udowodnić, że nacjonaliści mogą więcej zyskać, nie włączając się w tę dyskusję po żadnej ze stron (albo jeszcze lepiej – włączając się w nią na swoich zasadach). Uważam też, że w kwestii aborcji niezbędna jest zmiana paradygmatu – zatem nie mówienie „tak” albo „nie” w którejś z pobocznych kwestii, ale całkowita zmiana ujęcia tego problemu. Jednak taka całkowita zmiana myślenia o aborcji i wypracowanie nacjonalistycznej perspektywy postrzegania tego problemu etycznego wymaga dyskusji całego środowiska, zatem poświęcę mu całkowicie odrębny tekst.
Kto i dlaczego bierze udział w protestach?
Oglądając media publiczne (czyli rządowe) i media „niezależne” (finansowane ze spółek skarbu państwa), można dojść do wniosku, że przez Polskę maszeruje niezliczona horda agresywnych lewaków, która podpala kościoły, a w dymie dostrzec można twarz samego szatana. Z kolei oglądając media prywatne (czyli opozycyjne) i media „niezależne” (finasowane przez sorosowe fundacje), można dojść do wniosku, że przez Polskę maszerują wszystkie kobiety niezależnie od wieku i wykształcenia, które zaraz obalą rząd i w końcu zimmanentyzują tęczowy eschaton. Jestem przekonany, że obie narracje są fałszywe. W środę (28.10) w dzień ogłoszenia generalnego strajku kobiet, wieczorem przypadkiem trafiłem na demonstrację w centrum Wrocławia. Całe centrum było zablokowane, więc mogłem w spokoju i z bliska przyjrzeć się uczestnikom protestu, a potem jechałem z nimi dość długo autobusem, przysłuchiwałem się rozmowom, czy nawet brałem w nich udział. Sprawiło to, że dość mocno zmieniłem zdanie na temat tego strajku.
Zacznijmy od tego, że cały marsz z bliska robił wrażenie o wiele mniejsze niż w mediach. Zaznaczam, że trafiłem na niego dość późno, już pod sam koniec. Z realcji uczestników wynika, że na samym początku nastąpiła kulminacja, panował piknikowy nastrój, ale z każdą kolejną godziną coraz więcej ludzi rozchodziło się do domów. Ta część demonstracji, którą widziałem, była najbardziej rachityczną ze wszystkich dużych wydarzeń, w których brałem udział lub którym się przyglądałem, takich jak marsz niepodległosci, marsz przeciw ACTA, spędy KODu, czy czuwania ze świeczkami w obronie Trybunału Konstytucyjnego. Sam pochód ciągnął się niemożebnie długo, ale wynikało to z tego, że był bardzo wąski – uczestnicy szli dwójkami i trójkami, pomiędzy kilkunastoosobowymi grupkami były przerwy na tyle duże, że spokojnie mógł przez nie przejść przypadkowy przechodzień, czy nawet przejechać samochód.
Kto brał udział w tym pochodzie? W mediach najbardziej widoczni są rowrzeszczani aktywiści czy zamaskowani zadymiarze, ewentualnie jakieś widowiskowe postacie, typu starsi ludzie na wózkach inwalidzkich. Jednak w rzeczywistości były to julki z przybocznymi oskarkami, którzy niestrudzenie simpowali swoje alternatywne koleżanki. Memy nie kłamią – rzeczywiście jest to w pierwszej kolejności rozrywka bananowej młodzieży z deweloperskich osiedli i kredytowanych domów pod miastem. Drugą największą grupę stanowili – co bardzo mnie zaskoczyło karyny i sebixy – zatem również zagubiona i znudzona młodzież, ale tym razem z blokowisk i kamienic. Trzecią grupę stanowili średniacy: klasa średnia w średnim wieku, zamująca średnie szczeble w korporacyjnej hierarchii, ze średnim kredytem i średnią ilością dzieci (czyli półtora na parę). Ci ostatni wykruszyli się najszybciej, bo jednak rano trzeba wstać do pracy, już się nachodziłem, mamo, ja chcę siku, mamo, chodźmy do macdonalda, sprawdźmy co nowego na netflixie itd.
Z rozmów z uczestnikami wnioskuję, że generalnie nie o aborcję w tym wszystkim chodzi – albo nie tylko o aborcję, tak jak w marszach przeciwko ACTA nie chodziło tylko o ACTA, czy w marszach niepodległości nie chodziło tylko o świętowanie rocznicy. Bądźmy szczerzy, sytuacja w Poslce jest obecnie nieciekawa. Mieliśmy jeden lockdown, czeka nas kolejny, jest coraz więcej zachorowań, daje się już odczuć pierwsze ekonomiczne skutki lockdownu, rząd ewidentnie nie przygotował się do kolejnej fali pandemii, zamknięto bary i siłownie, nie bardzo jest co robić w weekend, a cała sytuacja przeciąga się w nieskończoność – ludzie są zmęczeni, a także znudzeni. Frustracja związana z cała sytuacją wybuchła pod pierwszym możliwym pretesktem, którym akurat było orzeczenie trybunału. Cała sprawa ma też aspekt ludyczny – jest to jedyne masowe wydarzenie, w którym ludzie mogą wziąć udział od dłuższego czasu i prawdopodobnie ostatnie aż do wiosny.
W przypadku julek i karyn, oskarków i sebixów głównym czynnikiem jest nastoletnie rozczarowanie światem, brak zaufania do rządzących – zresztą standardowe i słuszne, takie samo jak rozczarowanie młodych 10 lat temu, którzy chodzili na marsze przeciw ACTA czy marsze niepodległości i którzy ostatecznie skończyli po obydwu stronach politycznej barykady (czy najczęściej – po żadnej). Dodajmy do tego brak jakiejkolwiek innej możliwej rozrywki, brak wydarzeń towarzyskich, zdalne nauczanie, niemożność wyjścia w weekend na tańce w klubie – część osób pójdzie na taki marsz choćby z ciekawości, w przypadku zarówno oskarków jak i sebixów dochodzi również simpowanie do koleżanek.
Kolejną ciekawą grupą jest trzecia składowa strajku – średniacy. Od razu zaznaczę, że jest to wiekowo i zawodowo najbliższa mi grupa, z którą poza wiekiem, miejscem pracy i sytuacją zawodową dzieli mnie wszystko – zaczynając od wartości, przez zainteresowania, po sposoby spędzania czasu wolnego. Jednak to z tą grupą mam najwięcej do czynienia i najwięcej z nimi rozmawiałem również na temat tego strajku. Średniacy są jedną z najbardziej zabawnych grup w polskim społeczeństwie, ponieważ ich brak odwagi cywilnej jest równy jedynie ich przekonaniu o własnym nonkonformizmie, ich stereotypowość jest równa jedynie ich przekonaniu o własnej wyjątkowości, a bezsensowność ich pracy i życia jedynie ich przekonaniu o własnym znaczeniu. Średniacy lubią być niegrzeczni – ale w weekendy i bez konsekwencji. Nigdy nie zrobią nic, co mogłoby sprawić, że stracą pracę, ale z drugiej strony chcą jakoś pokazać swoje niezadowolenie. Gdy okazało się, że ich pracodawcy dodają błyskawice do loga korporacji w mediach społecznościowych, a co więcej dają im wolne w dzień strajku – postanowili zaryzykować nic i pójść na demonstrację.
W przypadku średniaków również chodzi o ogólne niezadowolenie z sytuacji panującej obecnie w Polsce. Jednak wbrew pozorom ta grupa ma jednak jakieś rozeznanie w sytuacji społeczno-politycznej i jakieś poglądy. Większość z nich to oczywiście liberałowie albo lewicowcy (ale tacy fajni, korporacyjni lewicowcy, żadne 500+ dla biednej hołoty), którzy nie lubią obecnego rządu. I to właśnie w tej grupie kwestia aborcji rzeczywiście ma jakieś tam znaczenie. Jednak to ta grupa najszybciej odpadnie z tej inicjatywy. Znajome, z którymi rozmawiałem, oraz ich typowi polscy beta-mężowie, są przeciw orzeczeniu trybunału i za protestami, ale mocno zniesmaczyło ich samo prawdziwe oblicze protestu. Średniacy poszli na te marsze rodzinami, a tu feministki z dildosami krzyczą brzydkie słowa, na dodatek potem słyszą w mediach, że ktoś pobazgrał kościół, widzą stek wulgaryzmów wylewający się w mediach społecznościowych – to jest jednak trochę za dużo, lepiej być przeciw, ale następnym razem zostać w domu.
Co z wojującymi zawodowymi feministkami i antifą? Czyżby byli wykreowani przez jedne i drugie media? Oczywiście nie, są obecni na marszach i to naprawdę oni wymyślili i koordynują ten strajk. Ale większość uczestników naprawdę nie popiera ich postulatów i nie do końca rozumie, w czym biorą udział (albo mają na to wywalone). Lewacy mają niewielkie poparcie w polskim społeczeństwie i muszą się bardzo nagimnastykować, żeby jakoś utrzymać iluzję masowego popracia ich haseł. I rzeczywiście – to radykałowie odpowiedzialni są za najbardziej odrażające hasła i akcje na strajku, z którymi wielu uczestników się nie utożsamia.
Strajk kobiet – czy lepiej stać z boku?
Patrząc na przekazy medialne, można by wnioskować, że sytuacja jest naprawdę napięta i wkrótce nastąpi przełom, po którym Polska nie będzie taka sama. Problem polega na tym, że media wszystkie kwestie relacjonują w ten sposób, rozdmuchując problem do niebotycznych rozmiarów. Obecny spór wokół aborcji jest jedną z takich rozdmuchanych medialnie pobocznych kwestii, której za rok jakoś szczególnie nie będzie się pamiętać. Rzeczywiście, sporo ludzi wyszło na ulice, pojawił się jakiś spór w dyskursie publicznym – ale to nie pierwszy i nie ostatni raz. Tak jak palenie świeczek przed sądami czy inne kodziarskie spędy nie obaliły rządu – tak samo nie obali ich strajk kobiet. Zresztą, popatrzmy na bliższą nam stronę dyskusji politycznej – ani marsze niepodległości, ani akcje kibiców, ani demonstracje przeciw ACTA nie obaliły rządu Platformy Obywatelskiej, mimo że wszystkie te wydarzenia oglądane na bieżąco, zwłaszcza w mediach, sprawiały wrażenie gigantycznego kryzysu politycznego. Owszem, były one zapowiedzią rosnącego niezadowolenia społeczeństwa i zwiastunem późniejszego upadku tamtego rządu. Tak samo obecne niezadowolenie społeczne może być zapowiedzią przyszłego upadku rządu Prawa i Sprawiedliwości – ale taka jest logika demokracji parlamentarnej, wahadło wyborcze chodzi to w jedną, to w drugą stronę.
Obecna sytuacja nie jest starciem jakichś sił Tradycji i anty-tradycji, czy dobra ze złem. Zastroturfowane julki i karyny pod przewodnictwem bogatej zawodowej działaczki z dobrego domu, która dzięki rodzinnym koneksjom dorobiła się na szwindlach w handlu kamienicami, chodzą i drą się na ulicy. Powrzucają zdjęcia na instagram, wrócą do domu i naprawdę tyle z tego zostanie, co z wielkiej rewolucji „najdroższego informatyka Rzeczpospolitej” Mateusza Kijowskiego.
Pchanie się do ulicznych szarpanek z julkami i ich simpami, ustawki pod kościołami, czy tego typu akcje nie są dobrym pomysłem dla nacjonalistów z kilku powodów. Pierwszy jest taki, że naprawdę zajmujemy się ważniejszymi sprawami i pracowanie nad rozbudową i propagowaniem naszej idei jest ważniejsze niż takie pokrzykiwanie. Zacznijmy od tego, że większość Polaków NIE bierze udziału w tych wydarzeniach – zdecydowana większość naszych rodaków jest zwolennikami utrzymania „kompromisu aborcyjnego” i ustawianie się po stronie zwolenników jego likwidacji (niezależnie w którą stronę) odpycha od nas potencjalnych zwolenników. Kolejny problem polega na tym, że konserwatyści – jak uczy nas doświadczenie – to niezłe szuje i mają zdecydowanie antynacjonalistyczne nastawienie. Przemoc policji, inwigilacja służb, czy publiczne piętnowanie będą skierowane przede wszystkim w stronę narodowych kontrmanifestantów, nie w stronę rozkrzyczanych julek. Można też być pewnym, że rządzący kolejny raz zadziałają po swojemu – zgłoszą nie wiadomo po co radykalny pomysł, ludzie poszumią, po czym projekt trafi do zamrażarki sejmowej, albo nagle zniknie w odmętach kancelarii i wszystko wróci do poprzedniego stanu.
Ostatni problem polega na tym, że nie należy oczekiwać wdzięczności ze strony kościoła za jego obronę. Temat roli kościoła i stosunku nacjonalizmu do tej instytucji zasługuje na dłuższą dyskusję, ale mówiąc skrótowo – hierarchowie kościelni na pewno nie grzeszą ani głęboką wiarą, ani odwagą moralną. Biskupom naprawdę jest wygodnie tak, jak jest: powszechne sakramenty przy bardzo płytkiej wierze, ksiądz nie interesuje się wiernymi, a wierni księdzem, religia w szkołach, dotacje z Unii na zabytki, kapelani w armii – nie daj Boże, żeby ktoś zaczął od ludzi egzekwować przestrzeganie zasad wiary, jeszcze przestaną do kościoła chodzić. Jeżeli ktoś liczy, że kościół poprze nacjonalistów, bo będą bronić kościołów – nic takiego się nie stanie. Biskupi będą zawsze po stronie władzy i tak jak teraz dogadują się z konserwatystami, tak samo będą dogadywać się z liberałami, a gdy władze przejmą nacjonaliści, będą próbowali dogadać się z nacjonalistami.
Wnioski praktyczne
Pchanie się w środek sztucznie rozkręconego przez media sporu o nic, stawanie po którejś ze stron, której nie popiera większość społeczeństwa – to marnowanie energii i potencjału środowiska. Uważam, że nacjonaliści powinni zaproponować coś całkowicie odmiennego – zmianę paradygmatu myślenia i mówienia o aborcji. Ten naprawdę poważny problem etyczny powinniśmy we własnym gronie przedyskutować i pokazać społeczeństwu, że jest coś takiego jak nacjonalistyczne stanowisko (albo stanowiska w tej sprawie), które z pewnością przemówią do wielu – zwłaszcza myślących – osób.
Chciałbym podkreślić jeszcze raz, że większość Polaków (i wielu nacjonalistów – zwłaszcza nie-katolików czy indyferentnych religijnie) jest zwolennikami kompromisu aborcyjnego. Zresztą nie ukrywam, że sam nie jestem katolikiem i uważam, że utrzymanie kompromisu jest obecnie najlepszym rozwiązaniem. Tym, czego naprawdę boi się zarówno rząd (a raczej rządzący rządem prezes) oraz zawodowe feministki, jest referendum w sprawie aborcji. Dlaczego? Ponieważ w referendum zdecydowana większość Polaków pokaże ogromny środkowy palec środowiskom próbującym przeciągnąć kompromis w jedną czy w drugą stronę. To właśnie z tego powodu na wzmiankę o referendum „przywódczynie” strajku reagują megafochem i werbalną agresją. Być może to powinno być hasło środowisk nacjonalistycznych – niech naród się wypowie. Na pewno taki postulat poparłaby większość społeczeństwa.
Na koniec przytoczę anegdotę: gdy demonstracja już przeszła i komunikacja miejska znów ruszyła, pojechałem autobusem do domu, razem z uczestnikami demonstracji. Do dwóch alternatywnych nastolatek przypadkiem dosiadł się ojciec jednej z nich, który właśnie wracał z pracy do domu. Ojciec jak to ojciec, próbował nawiązać jakiś kontakt śmieszkując po pseudo-młodzieżowemu, co wyszło raczej „krindżowo” (nie przypadkiem „suchar” po angielsku to „dad joke”). Z rozmowy wynikało, że sam nie popiera strajku, ale starał się być miły – mimo śmieszkowania – dopytywał córkę i koleżankę, jak właściwie wszystko wyglądało, jak zrobiły flagę z błyskawicą itd. Potem wyciągnął telefon i na głos czytał różne relacje z mediów i dyskutował o nich z dziewczynami. W końcu zaczął czytać – oczywiście rozdmuchaną – relację o starciach fizycznych na demonstracji i pomimo maseczki widać było, że zrzedła mu mina. Pomimo negatywnego nastawienia do całej imprezy, po prostu martwił się o córkę i jej koleżankę, co do której pewnie ma nadzieję, że w końcu z tego wyrośnie. Jaki wniosek płynie z tej historyjki? Duża część demonstrantów to młode julki, które są po prostu sfrustrowane życiem w czasie pandemii. Antifę i lewicowych aktywistów należy zawsze i wszędzie zwalczać na wszystkie możliwe sposoby – natomiast wobec normików należy być cierpliwym, trzeba z nimi dyskutować i ich przekonywać, jakieś konfrontacje fizyczne z nimi są niepotrzebne.
Na sam koniec w punktach, konkretnie, moje wnioski i propozycje na teraz i na przyszłość:
1. Protesty są wydarzeniem rozdmuchanym przez media. To nie jest punkt zwrotny w dziejach Polski, nie nakręcajmy się nadmiernie. Strajki wkrótce się zakończą.
2. W protestach przede wszystkim biorą udział julki i oskarki, karyny i sebixy oraz średniaki – a więc różnej maści normiki, sfrustrowane obecną sytuacją w Polsce, aborcja jest tutaj na drugim, czy nawet trzecim miejscu.
3. Protesty nakręcają lewacy i feministki, aktywnie bierze w nich udział antifa. To oni są odpowiedzialni za wszystkie najgorsze hasła i najgorsze akcje. Nacjonaliści mogą (i powinni) aktywnie zwalczać te grupy, na siłę odpowiadać siłą, natomiast konfrontacje z protestującymi normikami są złym pomysłem.
4. Nie przyklejajmy się do obozu rządowego. Ten rząd naprawdę nie radzi sobie z sytuacją i wkrótce popłynie (jak wszystkie rządy przed nim), a my dostaniemy wtedy rykoszetem, jeżeli ludzie będą za bardzo kojarzyć nas z nimi.
5. Z jednej strony rośnie frustracja sytuacją i zniechęcenie rządem, ale z drugiej ludzie zaczynają się nudzić i frustrować z powodów strajków i zablokowanych centrów miast. Wszystkie grupy i inicjatywy nacjonalistyczne powinny właśnie teraz wyjść do ludzi – pokazać się jako alternatywa zarówno wobec rządu jak i wobec leftów. Już teraz szykujmy materiały promocyjne. Początek listopada będzie świetnym momentem na werbowanie nowych zainteresowanych (zwłaszcza wśród młodych), a 11 listopada świetną okazją na wciągnięcie nowych osób w lokalne akcje.
6. Większość Polaków popiera kompromis aborcyjny i jest negatywnie nastawiona do prób jego zmiany w jedną czy w drugą stronę. Nacjonaliści (przynajmniej ci nie-katoliccy) mogą tutaj wystąpić jako głos zdrowego rozsądku.
7. Aborcja to poważny problem etyczny. Środowisko nacjonalistyczne powinno w najbliższym czasie przedyskutować tę kwestię i przedstawić nacjonalistyczną perspektywę aborcji.
Jarosław Ostrogniew