Jakkolwiek my i miliony innych rebeliantów na całym świecie bronimy się wszelkimi środkami, nie ulega wątpliwości, że świat w którym żyjemy jest absolutnie zdominowany przez jedno mocarstwo i jedną ideologię, czy raczej swoisty miks ideologiczny. Oczywiście są to Stany Zjednoczone Ameryki i fanatycznie przez nie propagowane neoliberalizm, demokratyzm w duchu parlamentarnym, kapitalizm oraz od pewnego czasu jako dodatek równościowo-opresyjny nurt nowej lewicy.
Upadek Związku Sowieckiego i jego pól-kolonialnego imperium w latach 1989-1991 zmienił w kontekście biegunowości świata praktycznie wszystko. Wcześniejszy podział świata na obozy dwóch supermocarstw: USA i ZSRS odszedł do historii, a zastąpił go wieszczony przez niektórych ideologów liberalizmu „koniec historii”. Historia bowiem to konflikty i starcia, a skoro ze wszystkich uczestników dziejowych zmagań pozostał tylko jeden - historia tym samym dobiegła swego kresu. Odtąd królować miała wszędzie logika konsumpcji i rynku, dojść miało do likwidacji wszelkich kulturowych, etnicznych i wspólnotowych wyróżników tożsamości, a w zamian powstać miał konsument. Liberalizm bowiem to doktryna jeszcze bardziej materialistyczna niż socjalizm, stąd wszystko musiało zostać przekute w zyski i dające się uchwycić liczby.
I jakkolwiek światowy żandarm, a właściwie – bezpieczniak, USA stał się na kilka dekad po roku 1989 absolutnym światowym hegemonem, to moralna i logiczna porażka konstrukcji „końca historii” szybko stała się widoczna. Opór przeciwko liberalizmowi, kapitalizmowi i duchowej śmierci ciągnącej do nas z zachodu stały się elementami zwiastującymi nadejście świata wielobiegunowego. Na to czekamy, tego chcemy, w tym upatrujemy swojej szansy.
Świat jednego bieguna
Świat, który znamy to świat III RP, która powstała w roku 1989. Świat ten pozbawiony jest generalnie konfliktu ideowego w wymiarze światowym, a przynajmniej jeszcze do niedawna tak było. Od samego początku narzucono nam podległość i niewolniczy stosunek do zachodu i jego zwycięskiej „trzeciej teorii politycznej” (według podziału Dugina). Zarówno ideologicznie, jak i formalnie staliśmy się niewolnikami owego jedynego bieguna – czy to poprzez umowy z Bankiem Światowym, czy Międzynarodowym Funduszem Walutowym, czy z czasem poprzez bycie członkiem UE i NATO.
Świat jednego bieguna oznacza, że wszystko płynie od niego oraz do niego. To z niego wypływa strumień ideologiczny, który rozlewa się na cały świat, to z niego wywodzą się formalne struktury, które sieciowo opanowują coraz to nowe kraje. Z drugiej strony to do owego bieguna spływają polityczne, geopolityczne i ekonomiczne profity bycia absolutnym hegemonem.
W takim układzie racjonalna i suwerenna polityka jest czymś ciężkim do realizacji, jeśli w ogóle możliwym. Ciężko uchwytne zależności, ponadpaństwowe i ponadprzestrzenne uwarunkowania wpływają na malejące możliwości władzy politycznej danego kraju. Do tego jeszcze autentyczne zachłyśnięcie się naszego Narodu i całego regionu kulturą i polityką amerykańską było czynnikiem mocno drenującym jakiekolwiek sensowne możliwości sterowania państwem 40 milionowego Narodu.
Kompletny brak alternatywy dla USA, zwłaszcza ideologicznej i ekonomicznej, sprawiło, że nolens volens kraj nasz stał się integralną częścią imperium atlantyckiego. Szybka, wręcz galopująca i równie bezrefleksyjna integracja z zachodnimi strukturami umocniła tylko nasze uzależnienie od waszyngtońskiego hegemona.
Świat jednobiegunowy to świat determinizmu – oczywiście już nie socjalistycznego, ten bowiem przegrał, a kapitalistycznego. I mówimy tu nie o społecznym kapitalizmie niemieckim czy skandynawskim, ale najbardziej nieludzkim kapitalizmie anglosaskim. Niskie pensje, bezrobocie jako element świadomie wprowadzony, prywatyzacja sektora państwowego oraz sektora socjalnego, elastyczne formy zatrudnienia czy wreszcie wyzysk i pomijanie praw pracowniczych – to wszystko realne skutki dostania się pod wpływ owego bieguna. Gdy rozmawiamy o balcerowiczowskim puczu z roku 1989 uderza to jak bardzo polscy decydenci polityczni utwierdzeni byli w przekonaniu, że nie ma innej drogi. Wręcz chciałoby się przywołać słynne powiedzenie Margaret Thatcher: „There is no alternative”. Właśnie to stanowi największy problem świata wielobiegunowego – brak alternatywy.
Właściwie cały zachód podążą tą samą drogą, jedyna różnica jest taka, że kraje postsowieckie odpowiednio później odstały się pod władanie czynników waszyngtońskich czy brukselskich. Logika zysku i optymalizacji kosztów oraz niwelowania strat, przeświadczenie o konieczności osłabiania państwa czy likwidacji jego uczestnictwa w gospodarce, wreszcie uznanie prymatu międzynarodowych organizacji nad państwami narodowymi – wszystko to znamionuje znany nam świat. Elementy te nie biorą się znikąd, podobnie jak znikąd nie wzięli się zwolennicy rynku kapitalistycznego, walki o prawa „represjonowanych” etc. To celowe i konsekwentne oraz systematyczne działania USA. Instalowanie powolnych sobie rządów, które zawsze idą drogą liberalizacji ekonomicznej oraz wierności sojuszowi z USA jest znanym nam z każdego kontynentu scenariuszem. Brak przeciwdziałania lub jego niewielkie znaczenie wynika właśnie z podkopującej morale świadomości, że nie ma alternatywy. W końcu cały świat mówi po angielsku, ogląda amerykańskie seriale, czyta amerykańskie komiksy, je amerykańską chemię nazywaną czasem nieopatrznie „jedzeniem”, a w polskim metrze pokazywane są skróty meczów NHL i NBA. Czemu nie skróty mecz polskich lub chociaż europejskich lig? Dlatego, że kraje jak Polska dla USA są po prostu nową formą imperium kolonialnego.
W świecie jednobiegunowym nie ma miejsca na własną politykę międzynarodową i własne koncepcje geopolityczne. Tu wszystko podporządkowane jest rozprzestrzenianiu się amerykańskiej kultury, ekonomii i wpływów politycznych. Dumne i mające przez długi czas własną wizję naszego regionu państwo jakim była Polska, zostało zdyskontowane do roli swoistego lotniskowca, czyli dużej bazy wypadowej dla amerykańskiej polityki i jej celów na wschodzie. Zarówno w okresie Rewolucji Godności, jak i obecnie podczas rozruchów po wyborach na Białorusi uderza to, że nasza polityka to tylko przedłużenie polityki sił zachodnich. Chcemy liberalizować, demokratyzować i urynkawiać Białoruś. Jaki w tym cel Polski? Żaden oczywiście. Natomiast cel USA i ich paradygmatów geopolitycznych, od dekad zresztą niezmiennych, jest tu bardzo łatwy do wskazania. Trudno w takich warunkach w ogóle próbować prowadzić politykę suwerenną, bo czym tu Waszyngton straszyć? Zwłaszcza w kontekście faktu, że idee i aksjomaty płynące zza wielkiej wody przyjęły i wszystkie kraje starej Europy, poza jednym wszystkie kraje „nowej” Europy, a do tego potężna liczba państw w innych regionach.
USA ma przy tym naprawdę rozległe zaplecze ideologiczne. Czy swoje ośrodki badań geopolitycznych, czy grupę chicagowską, czy wszelkiej maści intelektualistów, którzy chętnie oddadzą swoje usługi amerykańskiej wizji ładu i sprawiedliwości – amerykańskość ma wiele rzek, którymi potrafi wlać się do naszej rzeczywistości.
Wielobiegunowość
Ten ład jednak powoli odchodzi do lamusa. Historia bowiem ani się nie skończyła, ani nie wyzbyła swojej logiki i prawideł. Żadne imperium nie jest więc wieczne, a tym bardziej jeśli samo hoduje i rozpowszechnia ideologiczne trucizny, które ostatecznie przestają działać pozytywnie dla Waszyngtonu i powoli zaczynają drenować amerykańskość w rozumieniu dotychczasowej świadomości obywateli tego imperium.
USA słabnie – ekonomicznie, militarnie, kulturowo i propagandowo. Przede wszystkim jednak rosną mu naprawdę potężni konkurenci. Chiny to przykład oczywisty, pamiętajmy jednak, że tuż za nimi są żądne potęgi Indie. Do tego cały Daleki Wschód przeżywa renesans i rozwój, jednocześnie coraz mocniej odrzucając amerykańskie wpływy. Japonia pomimo problemów demograficznych nie rezygnuje ze swojej kulturowej wyjątkowości i coraz jawniejszych aspiracji. Także w innych regionach świata coraz bardziej widać kształtowanie się odrębnych wielkich przestrzeni, które coraz mocniej ciążą ku przeciwstawieniu się neoliberalnemu paradygmatowi. Ameryka Południowa, Afryka, cały czas mocarstwowa Rosja – jest naprawdę dużo ośrodków, które nie chcą uznać supremacji Waszyngtonu.
Nie ma większych wątpliwości, że świat wielobiegunowy powstaje na naszych oczach. Oznacza to nie tylko zwiększenie możliwości politycznych, ekonomicznych czy militarnych jednych regionów, a osłabienie dotychczasowego supermocarstwa. Świat wielobiegunowy to przede wszystkim świat, w którym jest miejsce na różne narracje, różne kody kulturowe, różne systemy wartości. To świat, gdzie jest alternatywa, a do tego alternatywa ta nie musi być, tak jak liberalizm i kapitalizm, zabójcza dla naszej rodzimej kultury i tożsamości. Rosja, Chiny czy Indie z pewnością wytworzą alternatywne bieguny, które będą oparte na właściwym tym krajom wartościom i tradycjom. Nie rzecz oczywiście w tym, by przyjmować te systemy kulturalne, ale widzieć trzeba w tym ogromną dywersyfikację wzorców ideowych, jakie funkcjonować będą już całkiem niedługo w przestrzeni publicznej – nawet jeśli początkowo nie na równych warunkach. Sam zresztą fakt, że kultura Chin, które lada chwila już oficjalnie prześcigną USA na miejscu mocarstwa numer jeden, jest oparta o wartości tradycyjne, rodzinę, wspólnotę i hierarchię każe widzieć w tym pozytyw.
Wiele biegunów w geopolityce i polityce światowej to przede wszystkim możliwość prowadzenia normalnej, suwerennej polityki. To także świat, który wraca do pojęcia „wielkiej przestrzeni” Carla Schmitta. W geopolityce bowiem liczą się właśnie przede wszystkim przestrzenie, nawet – a może szczególnie! – dla dużych krajów jak Rosja czy Chiny. Wielka przestrzeń to przyszłość także dla nas. Ani my, ani żaden nasz sąsiad nie ma potencjału do samodzielnej budowy siły, która będzie partnerem dla nowych potęg. To rzecz jasna i oczywista. Dlatego już przed II wojną światową Carl Schmitt zauważył, że w polityce międzynarodowej liczyć się będą wielkie przestrzenie – połączone nie tylko przez geografię, ale także wspólną kulturę, ekonomię, sferę militarną. Tak rozumiana przestrzeń wykracza, zwłaszcza w wypadku naszego regionu, daleko poza wąskie ramy jednego państwa narodowego.
Tak rozumiana wielka przestrzeń to dla nas Międzymorze. Oczywiście, nie chodzi tu o Międzymorze jakie różni sowieciarze i putinowcy nam zarzucają, czyli to w ramach Pax Americana. Międzymorze to dla nas nasza własna kultura i tradycja – kultura i tradycja Wschodniej Europy. To szeroko rozumiany blok, który swoją wielkością, potencjałem i przestrzenią, oraz świadomością odrębności biegunowej będzie w stanie stać się jednym z biegunów nowego świata. Nie ma co bowiem ukrywać – na obecną chwilę coraz bardziej widać rozdźwięk między tym, co my nacjonaliści nazywamy Europą, a tym czym jest ona na obecną chwilę. Europa dziś to spełnienie spenglerowskiego snu o upadku Zachodu. Ten sam Spengler zresztą twierdził, że istnieją dwie Europy, a nie jedna, i stanowią one zupełnie inną jakość: Europa Zachodnia i Wschodnia. Jakkolwiek można mieć niemałe zastrzeżenia do tego twierdzenia, to przecież dziś widzimy też rozdźwięk, z czasem coraz wyraźniejszy, na zachodnią Europę, która już całkiem padła ofiarą liberalizmu i idei nowo-lewicowych i na Europę wschodnią, gdzie pokłady konserwatyzmu cały czas są duże.
Międzymorze w naszym rozumieniu to przede wszystkim obszar wspólnej kultury, wartości, ekonomii oraz projektów technologiczno-cyfrowych. Międzymorze tak rozumiane nie może być rozgrywanym dalej przez USA elementem NATO czy jakiejkolwiek innej atlantyckiej struktury. Stanowić musi odrębną i suwerenną siłę, własny biegun, gdzie znajdzie się miejsce dla poszanowania etniczności i tradycji, roli rodziny i wspólnoty, tradycyjnych ról społecznych i płciowych czy wreszcie szacunek dla religii i duchowości. Tak rozumiana wielka przestrzeń byłaby spójnym projektem, które łączy nie tylko geografia, na co wskazuje geopolityka klasyczna, ale przede wszystkim aksjologiczne i cywilizacyjne podstawy bytowania – a więc to, na czym skupia się geopolityka krytyczna. Fakt, że kraje naszego regionu łączy wspólny kod kulturowy, często pokrewieństwo etniczne, językowe, kategorie, przez pryzmat których analizujemy i wartościujemy rzeczywistość uzupełnia stricte polityczne paradygmaty bytowania.
Wracając jeszcze do podziału na zachodnią i wschodnią Europę. Oczywiście jako nacjonaliści zakładamy, że idea paneuropejska zwycięży i dokonamy Rekonwkisty. A jeśli jednak nie?... Wówczas właśnie Międzymorze, kreujące własny biegun w świecie różnych kodów i wektorów, będzie naszym Festung Intermarium. To nasza szansa, by bez oglądania się na Brukselę i Berlin przetrwać czas nadchodzących przebiegunowań i zmian geopolitycznych.
Najwyższa pora, aby nasza część Europy zrzuciła jarzmo podległości i zależności, jakie narzucano nam po 1989 roku. Nie chodzi tu o to, byśmy koniecznie dążyli do konfliktu z Europą Zachodnią, czy nawet Rosją. Nie mówimy o powrocie do świata dwubiegunowego, ale wielobiegunowego. A więc świata, gdzie będzie miejsce dla zupełnie nowego jakościowo projektu: dla Międzymorza! Międzymorza, które układa życie w swoim domu, tak jak podpowiada mu to historia i obiektywne czynniki naszego, wschodnioeuropejskiego pojmowania rzeczywistości. Międzymorze to szansa przede wszystkim na suwerenność i wolność – od Zachodu w rozumieniu liberalizmu, od Rosji, od atlantyzmu. Wychodząc poza wąskie ramy geografii i polityki stworzylibyśmy cywilizacyjne imperium, wielką przestrzeń, która ma swoją szczególną charakterystykę jak i misję. I misja ta nie musi stać na pozycji wojowniczości wobec czy to liberalnego Zachodu, który powoli umiera, czy wobec Rosji, która też ma sporo strukturalnych problemów.
Jesteśmy w stanie wytworzyć blok Międzymorza oparty o partnerskość w polityce, tradycyjną kulturę, organiczne społeczeństwo i ekonomię, wysoką (może nawet fanatyczną) dbałość o środowisko naturalne, powrót do wierzeń integralnie związanych z naszą ziemią i historią. Jesteśmy w stanie odrzucić paradygmat konsumpcji i hedonizmu, na rzecz wspólnotowego rozwoju i przewagi duchowości nad materią.
Przez lata okupacji komunistycznej a następnie atlantyckiej zapomnieliśmy, że kraje naszego bloku, kraje Europy Wschodniej, mają swoją kulturową i tożsamościową wyjątkowość – i stanowi to nie żadne zacofanie, wstyd czy powód do samobiczowania się, ale autentyczną i unikatową wartość, na podstawie której budować możemy własną wizję życia i świata.
Wizja ta to wizja zupełnie nowego jakościowo wschodnioeuropejskiego Heartlandu, który opierając się na kulturze słowiańskiej, po części bałtyckiej, skandynawskiej, turańskiej (Węgry) czy greckiej byłby samodzielnym graczem i partnerem do rozmów i działania dla sił, które lada chwila staną się kulturowo i cywilizacyjnie niezależne od waszyngtońskiego dyktatu. Nie musimy ciągle szlusować do postępactwa z zachodu, ani czuć strachu i presji ze strony Rosji. Możemy w rodzącym się świecie wielobiegunowym postarać się o własną tożsamość. Projekt Międzymorza z przyczyn oczywistych geopolitycznie bez Polski nie jest możliwy. Fakt, że Polska tak mocno swoje siły polityczne, zwłaszcza polityki międzynarodowej, zaprzedała atlantyzmowi napawa smutkiem, jednak przypominam: jest alternatywa! To alternatywa wymagająca rewolucyjnego podejścia do obowiązujących norm politycznych, to alternatywa wymagająca całościowego przebudowania stosunków politycznych i kulturowych, jednak w długiej perspektywie alternatywa ta stanowi lepsze wyjście niż obecne ślepe trwanie przy świecie zachodniego liberalizmu i kapitalizmu.
Spengler wspomniał ongiś o żołnierzu rzymskim, który zginął w Pompejach, bo ktoś zapomniał w zawierusze wysłać mu rozkaz pozwalający zejść z warty. I tak dumny Rzymianin miał pokazać „co znaczy być rasowym”. Sądzę, że obecnie Polska pełni właśnie wartę w Pompejach liberalizmu, które powoli płoną i niszczeją, i nie ma dla nich ratunku. Jednak nie uważam byśmy mieli obowiązek trwać do końca. Nasz obowiązek to powinność wobec tożsamości i tradycji wschodniej Europy. Najwyższa pora byśmy szukanie sposobu jak najlepiej się przypodobać liberałom z zachodu zamienili na budowę własnej jakości i wielkiej przestrzeni. Tą przestrzenią będzie Międzymorze.
Grzegorz Ćwik