Nacjonalizm to idea uniwersalna i holistyczna. Znaczy to między innymi to, że uważamy, iż powinna obejmować każdy aspekt naszego życia i regulować ogół stosunków politycznych, kulturowych, społecznych, ekonomicznych, pracowniczych i innych. Drogi do tego i metody osiągania tego celu są oczywiście różne i (o czym wiele razy pisaliśmy w „Szturmie”) o żadnych nie powinniśmy zapominać. Publicystyka, działalność społeczna, medialna, metapolityczna, charytatywna, uliczna – to wszystko generalnie w tym czy innym stopniu jest realizowane. Mimo to trudno nie mieć wrażenia i poczucia, że właściwie niespecjalne przybliżamy się do celu, jakim jest upowszechnienie nacjonalizmu i nasycenie nim przestrzeni oraz dyskusji publicznej.
Sądzę, że jednym z powodów tego jest utrata poczucia polityczności przez polski nacjonalizm i nacjonalistów. Według Carla Schmitta czy Giovanni Sartoriego polityczność to zbiór decyzji, które dotyczą całych zbiorowości, na które składają się mniejsze jednostki organizacyjne, jak rodziny, czy przedsiębiorstwa, lecz dopiero jako całość stanowiące zbiorowość, dopiero wobec której decyzje mają charakter polityczny. Z kolei Max Weber polityczność upatrywał w działaniu polityków i politycznie czynnych obywateli, na szczeblu państwa, czyli tam, gdzie występuje polityka we właściwym tego pojęcia znaczeniu.
Zahaczamy tu o kwestie rządzenia i bycia czynnikiem decydującym o losach państwa. Daleko oczywiście, nawet bardzo do tego polskiemu nacjonalizmowi. I tu leży zasadniczy problem! Otóż polski nacjonalizm całkowicie porzucił dążenie do takiej polityczności oraz analizowanie rzeczywistości i konstruowanie swojej narracji w oparcie o ową polityczność. Polityczność możemy rozumiem tu jako zdrową dążność do rządzenia państwem oraz posługiwanie się pojęciem racji stanu. Tymczasem polski nacjonalizm, cały czas nasiąknięty w wysokim stopniu subkulturyzacją i hemeretycznością, właściwie całkowicie oddał to pole.
Spójrzmy na lewicę i naszych ideologicznych wrogów – liberalnych „antyfaszystów”, wszelkie kolektywy etc. ich działanie, jakkolwiek jarmarczne i żałosne, nakierowane jest od początku do końca na całościowe przemodelowanie świata aksjologii i kultury. O ile ludzie ci nie posiadają de facto swojego przedstawicielstwa politycznego, o tyle ich działania są polityczne. Wywołują polityków i publicystów do tablicy, nie pozwalają na pozostanie wobec nich neutralnym, są niezwykle medialne i dobrze zaplanowane właśnie w kierunku dotarcia nimi do jak największej liczby ludzi.
Co w tym czasie robią polscy nacjonaliści?
Kleją plakaty i wlepki, realizują akcje charytatywne, co jakiś widzimy się wszyscy na tym czy innym marszu, poza tym oczywiście wspólne treningi, malowanie, piękno ulicznego nacjonalizmu. Jak to się ma do potrzeb naszego Narodu? I nie mówię tu o potrzebie social-mediowego przekonywania samego siebie, ale o elementarną próbę obiektywizmu? Ano nie bardzo się ma, prawda? Wygląda to wszystko trochę, a nawet bardzo tak, jakbyśmy nie chcieli wziąć odpowiedzialności za nasz Naród i nie pragnęli władzy, aby Naród ten uratować.
Dokładnie tak – władzy! Władza, rozumiana szeroko, zarówno instytucjonalnie jak i metaopolitycznie, to realny wpływ na państwo i Naród. Stojąc na wiecznym marginesie i oczekując gwiazdki z nieba możemy odnosić taktyczne i okresowe zwycięstwa, ale ostatecznie przegramy. Zrozumieli to dawno liberałowie, lewica, nawet cyrkowcy z Konfederacji. Nacjonalizm nie jest tylko zabawą na to, kto jest prawdziwy, a kto nie. To nie tylko szermierka słowna z naszymi oponentami. To przede wszystkim dążność do jak największego wpływu na ludzi i funkcjonujące kategorie poznawcze oraz publiczny dyskurs. Jak mamy to zrobić zaś, gdy dalej tkwimy w mani tworzenia nieformalnych, lokalnych ekip, oczywiście koniecznie „bez lidera” i wszystko tajne przez poufne, tylko z polecenia kolegi. Jeszcze by nas za dużo było i trzeba było wyjść ze strefy rebelianckiego komfortu.
To zresztą znamionuje dużo szerszy problem – wyzbycie się przez niezależny nacjonalizm myślenia w kategoriach politycznych, państwowych i poczucia racji stanu. My jako tacy wręcz nie chcemy rządzić, bo przecież politycy to wiadomo – kurwy i złodzieje. Cóż, może tak, ale to oni decydują o naszym życiu, a nawet jak nie tylko oni, to ich wpływ jest tysiąckroć większy niż polskiego nacjonalizmu.
Wspomniany Weber politykę zresztą definiował dość szeroko, jako „dążenie do udziału we władzy lub do wywierania wpływu na podział władzy czy to między państwami, czy też w obrębie państwa między grupami ludzi, jakie ono obejmuje". Z czysto aksjologicznego punktu widzenia nie ma w tym nic złego. Przecież cała historia polskiego nacjonalizmu w okresie przedwojennym to historia organizacji, które chciały rządzić lub współrządzić! Najbardziej ewidentny przykład to kontrowersyjna postać Bolesława Piaseckiego, który jednak był człowiek politycznym w pełnym tego słowa rozumieniu. Rozumując naprawdę chłodno i w sposób pozbawiony emocji rozumiał, że tylko funkcjonując w ramach polityczności jest w stanie realnie wpływać na Naród. Stąd kolejne jego próby dogadywania się z sanacją, tworzenia struktur w terenie i przejmowania innych (NPR w Warszawie), stąd wreszcie jego decyzja o wejściu w kolaborację z komunistami. Ostateczna ocena z perspektywy całego życia Piaseckiego wypadnie zapewne dość krytycznie, trudno jednak nie dostrzec prawdziwego realizmu politycznego w tym wszystkim. Nie mówię tu o realizmie endeckim, czyli opartym na kapitulanctwie, skrajnym wyrzeczeniu się inicjatywy i siły, zastąpieniu walki kolaboranctwem w najgorszym tego wariancie. Chodzi tu o realizm, który trzeźwo analizują warunki i obiektywne okoliczności historyczne, szukając najbardziej optymalnych dróg i możliwości do realizacji określonych celów. Tyle i aż tyle.
Zastąpiliśmy poczucie polityczności na każdym możliwym poziomie subkulturowym buntem i obrażaniem się na wszystko co nie jest „nasze” (tj. nie należy do naszej wąskiej grupy wartości i symboli). Stąd konflikt Armenii i Azerbejdżanu oceniamy przez pryzmat tego, czy w danym mieście jest silniejszy gang Azerów czy Ormian – bo to dla przeciętnego nacjonalisty najwyższy poziom analizy. Wpływ na Turcję, Rosję, cały Kaukaz, rola nowoczesnych środków militarnych? Kogo to obchodzi, ważne kto w którym mieście ma większe plecy, ergo jego ojczyzna automatycznie staje się krajem, któremu życzymy porażki. Tak można by naprawdę długo, wskazując kolejne przykłady dotyczące wydarzeń krajowych i zagranicznych oraz szeregu procesów, które analizujemy na każdy możliwy sposób, tylko nie na ten właściwy – polityczny.
Rozumować politycznie to dla mnie przede wszystkim mieć na uwadze przede wszystkim dobrze rozumianą rację stanu. Ustroje, partie, politycy się zmieniają, ale Naród i Państwo są ponadczasowe i jako takie posiadają wedle kryteriów politycznych niezbywalne interesy i racje, jak choćby suwerenność, decyzyjność etc. Podniecanie się kolejnymi aferami i kryzysami politycznymi na zasadzie „im gorzej tym lepiej” czy wrzucanie do jednego worka bez wyjątku wszystkich polityków każdej opcji nie przybliża nas ani do polityczności ani do sensownie rozumianego realizmu.
O tym jak subkulturowość i kompletne oderwanie od wspomnianej racji stanu przeżarły niezależny nacjonalizm pokazuje analiza historii. W ramach oceny cały czas aktualnego tematu Września 1939 roku jedni optują za tym, że powinniśmy byli poświęcić suwerenność i wolność i zgodzić się na bycie wasalem III Rzeszy w imię tego, by móc Berlinowi towarzyszyć w drodze na dno w wojnie, która dla Niemiec była przegrana od samego początku. To w ogóle aberracja naszego środowiska, postulować udział w wojnie po…stronie przegranych (sic!). O wyniku wojny zadecydował technologiczno-produkcyjny potencjał Anglosasów i demograficzno-produkcyjny potencjał Sowietów. Więc powiadacie pogrobowcy Studnickich i innych szurów codziennych swej epoki, że słaba, rolnicza i biedna Polska przeważyłaby USA, ZSRS i Wielką Brytanię?
Inni znów bredzą coś o tym, że jaki to smutek, że nie mieliśmy rządu kolaboracyjnego, bo ten… No właśnie, co? Jaki był realny wpływ na niemieckie poczynania Petaina, Quslinga i innych bohaterów wydających swych rodaków w ręce Gestapo? Żaden, niemiecki aparat okupacyjny posługiwał się logiką terroru i przemocy, bez oglądania się na żale tego czy innego kolaboranta.
Jeszcze inni żałują, że nie podpisaliśmy pokoju separatystycznego w 1939 roku z Niemcami. Pomijam już, że to Niemcy tego nie chcieli, podobnie jak nie chcieli polskiego rządu kolaboracyjnego, ale pomyślcie chwilę – wchodzimy do wojny koalicyjnej i światowej, wciągamy do niej Francję, Wielką Brytanię, cały świat, po czym… zrywamy sojusze i wymiksowujemy się z całej zabawy. Oj srodze by nam podziękowano w roku 1945, nie przejmując się niczym i nikim. No ale co tam racja stanu, co tam polityka. Przynajmniej moglibyśmy napisać, że nie byliśmy z demoliberałami w jednym sojuszu.
W XX wieku w historii suwerennej polskiej polityki nikt chyba nie zrozumiał tego czym jest polityczność jak Piłsudski i jego obóz. Ten władzę brał kiedy chciał, jak chciał i sprawował ją tak jak mu się podobało. To sanacja zrozumiała, że polityka to nie bratobójcze zamachy na pierwszego polskiego prezydenta, nie szurowskie i histeryczne artykuły, mowy i demonstracje, nie ciągłe licytowanie się kto jest bardziej polski. Polityka to kierowanie losami całego kraju, to moc decyzyjna, odwaga do podejmowania i realizowania nawet najtrudniejszych celów i planów. Polityczność to zrozumienie, że ostatecznie liczy się władza i być u władzy – wówczas możemy bowiem faktycznie wziąć odpowiedzialność za własny kraj i Naród. Polityka to nie są apele sejmowe, płacze, żale, nudne i podniesione do rangi legendy 6-godzinne przemowy w Wersalu, których w połowie już nikt nie słuchał, mając doskonale świadomość, że na nic nie wpływają.
Polityka to siła i odpowiedzialność. Piłsudski miał tą siłę, gotów też był wziąć odpowiedzialność za czyn w swej istocie straszny – za zamach stanu i 3-dniową wojnę domową. I to właśnie w wyniku tegoż zamachu Polska z kraju staczającego się w kierunku kolejnego rozbioru (przypomnijmy dwa wydarzenia: Locarno 1922, Rapallo 1925) przeistoczyła się w kraj suwerenny, silny, świadomy swej mocy i potęgi, kraj sterowalny i polityczny. Wreszcie trawestując słowa Komendanta – kraj, który też umie w gębę bić. Nieprawdą jest, że po Piłsudskim rządzili ludzie mierni. Można do Becka, Rydza czy Mościckiego mieć pewne zastrzeżenia, ale przyświecała im ponad wszystko polska racja stanu a decyzje podjęte w roku 1939 choć tragiczne i pełne bólu były najlepszymi spośród istniejących wówczas możliwości. Sanacja miała gotowość rządzenia, miała świadomość swej mocy sprawczej i odpowiedzialności. Innym jej zabrakło, a jak bardzo to pokazały żałosne rządy generała Sikorskiego, jego przybocznego płk Izydora Modelskiego (obok Zagórskiego chyba najbardziej odrażająca kanalia w WP przed 1939), i całe zjawisko pt. „londyńska emigracja”. Nie było już wówczas polityczności, obowiązku, potęgi, była za to agenturalność, zazdrość, zemsta, mściwość i ciągłe obwinianie się i przysłowiowe „sranie do własnego gniazda”. Jak to szło o kurach i polityce?
Polityczność to także, jak pisał Carl Schmitt, podział na przyjaciół i wrogów, to gra polityczna, w której istnieje funkcjonalny podział na tych „dobrych” i „złych”, przy czym ci dobrzy to my i nasi sojusznicy. Kompletne odwrócenie się na politykę, także międzynarodową, ignorowanie takich układów lub sprowadzanie ich do zbarbaryzowanych i obiegowych schematów to naprawdę droga donikąd.
Polski nacjonalizm jest obecnie daleko od możliwości faktycznego wpływania w skali makro na losy kraju. Całkowity upadek intelektualny, ideologiczny i wizerunkowy Konfederacji może faktycznie odstręczać od jakiegokolwiek zwracania się ku polityce i polityczności. Tymczasem jednak jak sądzę nie ma innej opcji niż dążenie do tego celu – do momentu, gdy to nacjonalizm i nacjonaliści będą sprawować władzę. To jak wielkim błędem jest obrażenie się na politykę, pokazuje przykład francuskiej Nowej Prawicy, której między innymi dlatego już nie ma. Metapolityka, działalność uliczna, charytatywna, formacyjna, kulturowa – tak, to wszystko ma znaczenie i jest niezbędne, ale ostatecznie musi przekształcić się i dać w wynik w postaci nacjonalistycznej polityki i osób, które kierując się poczuciem polityczności będą gotowe rządzić i wziąć odpowiedzialność za państwo i jego rację stanu.
Grzegorz Ćwik