Szturm

Szturm

poniedziałek, 28 wrzesień 2015 19:03

Kto ja jestem?

Skłonienie się ku refleksji nad tożsamością narodową Polaków wydaje się być zasadne – szczególnie w obliczu potencjalnego zagrożenia etnicznego jej kryzysem wynikającego z nadchodzącej fali imigrantów obcych nam kulturowo. Strach przed „obcymi” jest wrodzoną, powszechną cechą człowieka. Czy ma on uzasadnienie w przypadku obecnej sytuacji, w której się znaleźliśmy? Powiedzenie sobie wprost, stanięcie w prawdzie o nas samych jest konieczne dla okiełznania emocji i podejmowania racjonalnych decyzji. Głupotą jest kierowanie się – szczególnie w obliczu poważnych zagrożeń – li tylko żądzami i instynktami. One mogą odgrywać ważną rolę, ale dopiero przy okazji bezpośredniej konfrontacji z wrogiem, której należy unikać, jeśli chce się ponosić możliwie małe straty własne. Najsilniejsze lęki wywołuje u nas nieznane – tak jest również w tym przypadku. Przyjrzenie się kwestii naszej tożsamości powinno być rzeczą podstawową dla każdego, komu zależy na efektywnym próbom radzenia sobie z obecnymi i przyszłymi wyzwaniami stojącymi przed Polakami, ponieważ tylko samoświadomość daje szansę na właściwe zaplanowanie i zrealizowanie działań. Nacjonaliści jako ci, którzy chcą być osobami decyzyjnymi w sprawach ważnych, w sprawach, od których zależy los narodu, któremu służą, mają wręcz obowiązek do posiadania usystematyzowanej wiedzy o tym, kim są.

 

Niewątpliwie pierwszą z podstawowych spraw w myśleniu o tym, jacy jesteśmy, jest to, skąd wywodzi się nasz naród. Pochodzenie oznacza przede wszystkim rodowód i historię losów danej społeczności. Powszechnie wiadomo, że Polacy są Słowianami, więc należą do najliczniejszego ludu Europy. Silenie się nad wyjaśnianiem naszej prehistorii lepiej pozostawić historykom, ponieważ wiele informacji posiada w tym temacie status hipotetyczny. Niemniej jednak – nie sposób nie zaznaczyć, że kreowanie się tożsamości narodowej było w naszym przypadku kilkusetletnim procesem zapoczątkowanym w czasach piastowskich. Nawet ta teoria może przysporzyć temu tekstowi pola do dyskusji, ponieważ funkcjonują osoby, które uznają przedchrześcijańskie korzenie Polaków za „bardziej oczywiste” dla nas. Ciężko jednak będzie piewcom rzekomo jedynie słusznej, rodzimej wiary – bo o nich tu mowa – obronić się przed faktem nieistnienia polskiej państwowości pogańskiej, a nie da się ukryć, że dopiero państwo – Polska – dało szansę na zintegrowanie grup etnicznych zamieszkujących tereny jemu podległe w ramach wspólnych cech, kultury, języka, terytorium, historii, świadomości oraz religii, które to są podstawą dla orzekania o istnieniu danego narodu.

 

Wracając do meritum, czyli pochodzenia naszego narodu należy dostrzec jeszcze, że powszechna równość wobec prawa, która gwarantowała identyczne traktowanie przez państwo wszystkich grup społecznych wśród Polaków, przyszła dopiero w okresie XX wieku. Symbolicznym punktem granicznym, dzięki któremu zniesiono na dobre uprzywilejowanie szlachty, może być konstytucja marcowa w II RP.

 

Z pochodzeniem i losami narodu warto skonfrontować nasz stosunek do nich – naszą pamięć i świadomość więzi, które nas łączą. Niektórzy byliby skłonni uznać te kwestie za indywidualne, za zależne od człowieka. Jest jednak solidnym nadużyciem twierdzenie, że wolno nam pominąć obiektywne obowiązki względem nas samych właśnie, takie jak posiadanie wiedzy na temat historii swojego narodu, kult przodków, zachowywanie świadomości o olbrzymiej współzależności naszych losów, czy chociażby wiedza o tym, że naród jest wspólnotą pokoleń przeszłych i przyszłych, więc również tych, które będą decydowały o naszym dalszym bycie. Skoro istnieją potrzeby, to muszą istnieć obowiązki – z tego typu prawami raczej nikt nie powinien dyskutować. Niezmiernie istotną kwestią jest więc – najogólniej rzecz ujmując – dbanie o naszą wspólną pamięć.

 

Drugim ważnym czynnikiem, który wyróżnia Polaków, jest zajmowany przez naszą większość teren, gdzie utworzyliśmy nasz kraj – Polskę. Przywiązanie do ziemi jest również jedną z kluczowych cech narodowotwórczych. Jest ono spotykane nawet wśród plemion, ponieważ posiadanie „własnego kąta” jest dla człowieka absolutną podstawą poczucia bezpieczeństwa oraz „bycia przyjętym”. Więź z miejscem zamieszkania jest zatem iście ludzką cechą, którą każdy naród i każdy z jego przedstawicieli powinien w sobie pielęgnować. Wiadomo również, że nasze umiejscowienie między dwoma wielkimi mocarstwami – Niemcami i Rosją – nie było bez wpływu na naszą tożsamość. Takie położenie oznacza coś więcej niż trudną sytuację geopolityczną – można rzec, że stanowimy w związku z tym punkt graniczny między dwoma radykalnie różnymi światami. Zachód, Okcydent, któremu przypisuje się na wskroś polskie wartości uniwersalistycznego chrześcijaństwa, szacunek do prawnego porządku, czy wielką wagę myśli filozoficznej i społecznej, przeplata się u nas z typowo wschodnim, orientalnym umiłowaniem swobody oraz wielkodusznością. Cały ten czynnik można by potraktować jako rozwinięcie hasła „wspólna ziemia”.

 

Trzecia i ostatnia kwestia, która jest konstytutywna dla naszej narodowej tożsamości, to wspólny język. Język rozumiany jako polskość każdego rodzaju wypowiedzi. W jego ramy wchodzi cała polska kultura – wraz z jej mitami, językiem właściwym i symbolicznym. O znaczeniu tego czynnika niech zaświadczy moc oddziaływania artystów na zachowania Polaków w dziejach, która była spora. Niejednokrotnie to dzięki literaturze, dziełom sztuki lub nawet opowieściom ustnym, czy z pozoru zwykłemu praktykowaniu języka w życiu codziennym, zachowywała się i kształtowała dalej nasza narodowa tożsamość. Odczuliśmy to szczególnie na terenach zaborów podczas 123 lat nieposiadania własnego podmiotu państwowego. Warto dbać o język polski, używać go świadomie oraz z dumą.

 

Banalnie brzmiące niekiedy tezy, które są stawiane w tym tekście, winne być oczywiste dla każdego z Polaków i nie wprowadzają powiewu oryginalności do dyskusji publicznej na temat odnoszący się do naszego charakteru, ale powtarzanie ich – szczególnie w tak syntetycznej formie – ma wielką wartość dydaktyczną. Wszystkie trzy wspomniane tutaj kwestie są na równi istotne w zachowaniu polskiej tożsamości – tożsamości, jak już było napisane, stanowiącej granicę między dwiema różnymi rzeczywistościami. Te dwa światy są jednak inne od nas. Na przestrzeni wieków ukształtowaliśmy się i rozrośliśmy. Nie wolno nam sprzeniewierzyć naszego dziedzictwa, ani zaniedbać ciągłości kulturowej oraz pokoleniowej Polski, bo to my ją stworzyliśmy. My również będziemy – daj Boże – decydować o naszych dalszych losach.

Michał Walkowski

poniedziałek, 28 wrzesień 2015 19:01

Polska dla Polaków! Europa dla białych!

Żyjemy w czasach, kiedy sytuacja demograficzna narodów Europy jest tragiczna. Można zaryzykować stwierdzenie, że Europa starzeje się i umiera. Dramatyzmu sytuacji dodaje inwazja hord islamskich barbarzyńców, którzy dążą do stworzenia kalifatu na terenie Starego Kontynentu. I powoli im się to udaje.

Postkolonialne dylematy

Przez całe wieki kraje zachodniej Europy eksploatowały swoje kolonie. Bez wątpienia w tamtym okresie czasu działania takie były korzystne i uzasadnione z punktu widzenia ówczesnych poglądów społeczno-politycznych. Jednak po zakończeniu II wojny światowej metropolie zaczęły odczuwać moralne powinności wobec mieszkańców byłych kolonii. Francja, Anglia, Hiszpania, Portugalia przyjmowały bez większych protestów obcych kulturowo, religijnie i cywilizacyjnie imigrantów, którzy poszukiwali lepszego miejsca do życia. Paradoksalnie, dla Francuza większe prawo do określania się mianem Francuza miał nie asymilujący się Polak, ale nie zmieniający swojej tożsamości Marokańczyk. Nie zauważano również niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą wojujący islam, wszak zlaicyzowana Europa już dawno poradziła sobie z duchem fanatyzmu religijnego.

Państwo Boga zaczyna się od gett

Paradoksalnie, druga generacja imigrantów wychowana w przestrzeni cywilizacji zachodniej, mająca dostęp do edukacji, zdobyczy rewolucji informatycznej poszła w stronę radykalnego islamu. Zasilana nieustannie nową falą przybyszów w Azji, Afryki, Bliskiego Wschodu wojujący islam nieustannie się wzmacnia. Łączność, przepływ idei nie stanowi dla islamistów już żadnego problemu. Tworzą więc getta, gdzie zostaje zasiane ziarno ekstremizmu, które kiełkuje. Nowa fala imigrantów, której obecnie jesteśmy świadkami pochodzi z krajów, gdzie islam kreuje przestrzeń publiczną oraz sferę prywatną. Ci najczęściej niewykształceni wyznawcy islamu o mentalności wspólnoty plemiennej będą chcieli ukształtować swoje otoczenie na modłę świata, który jedynie znają.

Europa kapituluje czyli przepraszamy, że jesteśmy biali

Nowomowa multikulti, popularność kultury masowej opartej na fałszywej tolerancji spowodowała, że podkreślanie odrębności rasowej, etnicznej, religijnej jest pojmowane jako „rasizm”. Tymczasem właśnie względna homogeniczność etniczna i rasowa naszego narodu jest największym bogactwem! Europa Ojczyzn, która staje się szansą dla rozwoju prawdziwie wolnych narodów musi strzepać z siebie naleciały brud pustyni i beduińskich zawodzeń w centrach miast! Musimy dążyć do utrzymania jednolitości etnicznej naszego społeczeństwa przed napływem barbarzyńskich hord. Wbrew poprawności politycznej, która w dzisiejszych czasach jest jeszcze bardziej ostrzejsza, niż maczety najeźdźców, ponieważ podcina nam nasze własne gardła. Poprawność polityczna wpływa na to, iż w Wielkiej Brytanii nie można eksponować krzyża, ale za to czarny „Brytyjczyk” w biały dzień na ulicy poderżnie gardło żołnierzowi.

Socjal przynętą dla dziczy, stryczkiem dla Europy

Wysoki poziom osłony socjalnej, który otrzymują imigranci tuż po przybyciu do krajów zachodniej Europy jest podstawowym czynnikiem, który skłania ich do przybywania na teren Starego Kontynentu. Zwolennicy multikulti oraz przyjmowania imigrantów twierdzą, że są to ręce do pracy, które tworzyć będą dobrobyt, kiedy biała populacja będzie się drastycznie kurczyć. Tymczasem całe rodziny imigrantów zajmują się zawodowo pozyskiwaniem socjalu. Jak zatem ma wyglądać ta prorocza wizja, kiedy nieróbstwo jest przekazywane w genach, a potomkowie imigrantów zawiedzeni swoją sytuacją postanowią pewnego dnia wysłać wszystkich Europejczyków do raju?

Polska dla Polaków!

Po raz kolejny powtarzam myśl, iż jedność etniczna naszego Narodu jest wspaniałym darem historii, pomimo trudnych dziejów najnowszych. Pozbawieni problemu mniejszości, imigracji możemy budować fundamenty Wielkiej Polski, Państwa Narodowego, gdzie konflikty na tej płaszczyźnie nie istnieją. Natomiast sprowadzanie imigrantów w imię poszukiwania nowych rąk do pracy zastąpić należy sprowadzaniem repatriantów. Obserwując skomplikowaną sytuację na ulicach zachodnich miast, czego nie widać w środkach masowego przekazu musimy wszelkimi siłami dążyć do odparcia imigracji, jako wroga numer jeden w przestrzeni naszych celów i dążeń. Oby pewnego dnia ulica nie musiała załatwiać problemu niezasymilowanych imigrantów, to właśnie ulica musi dziś krzyczeć ze wszystkich sił : „Polska dla Polaków!”. Problemu nie rozwiążą bowiem elity postmagdalenkowe. Nie nabierzemy się na radykalne słowa Kaczyńskiego wypowiedziane w Sejmie. Wiadomo bowiem, że pomimo pięknych patriotycznych słów wszystkie skurwione partie iść będą na pasku Brukseli.

Europa dla Białych?

Bardziej niż o kolor skóry chodzi mi tu raczej o kontekst kulturowy, cywilizacyjny. Ale z jaką cywilizacją mamy do czynienia na Zachodzie? Cywilizacją, która już się poddała, która w imię multikulti gotowa jest zamykać w więzieniach nacjonalistów głoszących prawdę za sianie „mowy nienawiści”. Konieczne jest i Odrodzenie, i Przełom. Ruchy narodowe muszą zacząć reedukować przeżarte komunizmem i liberalizmem społeczeństwa. Czy jest jeszcze szansa? W obliczu zagrożeń należy poszukiwać sojuszy, budować platformy porozumienia pomiędzy narodami europejskimi. Musimy bowiem rozpalić dusze i serca Europy, a płomień ogarnie brud i przepędzi ze Starego Kontynentu najeźdźców. Jeszcze nie jest za późno, dopóki bije jedno serce dla Ojczyzny, Europy, Narodu!

Witold Stefanowicz

poniedziałek, 28 wrzesień 2015 18:58

Postnacjonalizm - antynacjonalizm

Kto miał – lub ma - okazję funkcjonować w jakikolwiek sposób w ramach szeroko pojmowanych środowisk narodowych/nacjonalistycznych, z pewnością jest w stanie - nawet nie dysponując nazbyt wyostrzonym zmysłem obserwacyjnym – dostrzec wiele ciążących na nich wad.

 

Są liczne; na olbrzymim rozdźwięku między wielkimi hasłami a rzeczywistością Ruchu począwszy, a na braku istotnego długofalowego programu działania czy fatalnej pustce intelektualno-koncepcyjnej skończywszy. Redagując niniejszy artykuł do rocznicowego wydania “Szturmu”, pragnę zwrócić się jednak do tego segmentu naszego szerokiego narodowego środowiska, z którym sam się w jakiś sposób utożsamiam, a który po niniejszy miesięcznik zwykł sięgać – jak sądzę – najczęściej.


Wydaje się, że nacjonalizm w sposób naturalny jest ideologią, która od charakterystycznego dla ponowoczesnej rzeczywistości relatywizowania wszystkiego wina być jak najdalszą. Będący tożsamościową wizją sformułowania pewnego porządku, odwołania się do konkretnie istniejącej organicznej wspólnoty, mobilizowania jej i przekształcania, jest nacjonalizm wobec dzisiejszej rzeczywistości ideologią przewrotu i kontestacji – nawet jeżeli tylko intelektualnej, nie czynno-rewolucyjnej. Któż mógłby zatem przypuszczać, że jednym z największych problemów sporej części polskich narodowców/nacjonalistów będzie właśnie ów nastrój mentalnego oderwania się od celu, drogi, wizji etc., które dokonuje się w atmosferze kpiarstwa i szydzenia. To oczywiście olbrzymia pokusa, ponieważ – w istocie – jest z czego szydzić. Natomiast postmodernistyczna postawa relatywizacji to nic innego, jak tylko lustrzane oblicze najbardziej prymitywnego „gimbopatriotyzmu”, z tą jednak różnicą, że niewiele wiedzącemu o świecie nastolatkowi można – zdobywając się na pewną dozę cierpliwości – wybaczyć postrzeganie rzeczywistości w sposób bardzo prosty (prostota reakcji i obserwacji jest przecież dla ludu czymś zupełnie naturalnym), natomiast nie człowiekowi ukształtowanemu już w ramach nacjonalistycznej formacji, obytemu, obeznanemu często w najdrobniejszych nawet niuansach tożsamościowej sceny politycznej i „politycznej” każdego zakątka Europy.

 

Należy więc zastanowić się - czy nacjonalizm jest nam, a przede wszystkim zaś – wspólnocie – rzeczywiście potrzebny i ma być rzeczywiście nacjonalizmem z prawdziwego zdarzenia, czy jest tylko zbiorem pewnych powtarzanych z przyzwyczajenia i towarzyskiego usytuowania rytuałów – postancjonalizmem. Ten drugi jednak, choć może być sposobem na życie (spieszę tłumaczyć – bez socjalnych gratyfikacji z tytułu jego pielęgnowania), nie jest nikomu do niczego potrzebny. Ten pierwszy, jeśli w ogóle ma zaistnieć, musi być poważną próbą zagospodarowania tej konkretnej wspólnoty, z którą mamy do czynienia – bo innej mieć nie będziemy. Nie zabawa intelektualnymi konstrukcjami z jednej strony, ani zwodzenie „sympatyków” taktycznie wykreowanymi hasełkami.

 

Stoimy obecnie w bardzo istotnym punkcie. Pokazują to manifestacje antyimigracyjne na ulicach naszego kraju. Wielokrotnie większe, niż inne demonstracje ostatnich lat (oczywiście poza Marszem Niepodległości) – zdecydowanie przerastające wcześniejsze możliwości mobilizacyjne narodowych czy patriotycznych organizacji. Kilka dni temu, podczas manifestacji we Wrocławiu, na własne oczy miałem okazję widzieć dziewczyny w wieku licealnym – bynajmniej nie wykazujące jakichkolwiek bardziej widocznych cech subkulturowości – wykrzykujące hasła o białej Europie i Polsce dla Polaków; że o wulgarnych hasłach antyislamskich i antyarabskich już nie wspomnę. Hasła, za które jeszcze kilka lat temu każdy zwyczajny przechodzień zakwalifikowałby protestujących, jako służebników “Diablohitlera”. Dzisiaj Polak – w przerysowany, czasem niewiarygodnie sprymityzowany sposób po prostu boi się i nienawidzi tych obcych. Boi się i nienawidzi, bo ma ku temu powody, nawet jeżeli odczuwa je w sposób jedynie „magiczny”. I ten strach, i ta nienawiść naszego ludu, która, jak wierzę, ulegnie spotęgowaniu, musi być elementem naszej stałej pielęgnacji, jako wielka szansa idei polskiej tożsamości. Szansa rodzimego nacjonalizmu!

 

Nadchodzi autentyczna koniunktura – może jeszcze nie teraz, ale wiemy już, co może lud autentycznie „podniecić”. I to jest ten moment, w którym sami musimy zadecydować – i zastanowić o co tak naprawdę nam chodzi, jakie są nasze wizje, co mamy narodowi do zaproponowania. Bo jeśli my tego nie zrobimy, jeśli – nawet organizując różnorakie eventy, pikiety etc. – nie znajdziemy tego celu, tej formuły, jeśli nie będziemy umieli zdobyć się na powagę wykreowania tej nacjonalistycznej wizji i przekucia jej w konkret, to przecież ktoś temu ludowi jakiś sztandar sprzeda, ktoś skonstruuje dla niego adekwatny, choć uderzający kulą w płot patos, rozmieniając jego walkę o Europę i Polskę, jakie znamy, w „hartowaniu się stali” w płomieniach ognia krzesanego przez długopisy podpisujące się pod listą czyjejś nijakości.

 

Mikołaj Kamiński

poniedziałek, 28 wrzesień 2015 18:14

Polak Polakowi wilkiem

Wśród naszego społeczeństwa powszechnie panuje przekonanie, że nikt Cię tak nie urządzi jak Twój rodak. Ten stereotyp powtarzany jest regularnie od lat. I rzeczywiście pewnie większość z nas miała okazję wysłuchać historii, jak to jakiegoś znajomego „załatwił” sąsiad, urzędnik, Polak na emigracji itd. Ja osobiście słyszałem masę takich historii. W ramach naszego ulubionego narodowego zajęcia tj. samobiczowania się, niemal z lubością mówimy o swoich przywarach – swoich, mając na myśli wady Polaków, a już niekoniecznie nasze, jednostkowe. Ta polska hipokryzja, polegająca na tym, że chętnie zgnoimy tego abstrakcyjnego Polaka, na którego obraz składają się wyłącznie stereotypy, często „z importu”, równocześnie sami wybielając się na tle tej „polskiej nienormalności” jest bardzo mocno zakorzeniona w naszej narodowej psychice. Tak jakbyśmy rzeczywiście terapeutycznie musieli sami sobie udowodnić, że „tutaj jest jak jest”, bo wszyscy winni, bo Żydzi, bo masoni, bo komuniści, bo złodzieje, bo, wreszcie, po prostu, odwracając słowa marszałka Piłsudskiego „ludzie wspaniali, tylko naród to kurwy” (ze szczególnym rozumieniem tych „ludzi”, jako najbliższych znajomych…). Nie twierdzę oczywiście, że jesteśmy wspaniali i narody świata powinni klękać, przed świętymi już za życia Polakami. Parę numerów temu również wymieniłem litanię pogrążającą Polaków. Jednak moim zamierzeniem nie było i nie jest, żebyśmy stali się teraz swego rodzaju „Antypolakami”, tylko wręcz przeciwnie – żebyśmy stali się lepszymi, Nowymi Polakami.

Ostatnimi czasy, w ramach zmiany kierunku funkcjonowania ONR, nasi działacze poświęcają się realnej działalności społecznej. W kilku miastach jesteśmy zaangażowani w pomoc w remontach np. Domów Samotnej Matki. Ale nie o tym chciałem napisać, tylko o tym jakie pojawiają się w związku z tą bezinteresowną działalnością reakcje naszych rodaków. To prawdziwy szok, że ludzie dobrej woli, dla których pomoc z naszej strony jest nie tylko nacjonalistycznym obowiązkiem, ale również prawdziwą przyjemnością, nie są wstanie uwierzyć, że ktokolwiek zechciał pomóc i jeszcze robić to na własny koszt! Taki oto mamy stan społeczeństwa. Kapitalistyczna mentalność, w której wszystko musi się opłacać, wszystko ma swoją cenę, a bezinteresowność to zwykła naiwność, poczyniła straszliwe zniszczenia w naszym myśleniu. Jeśli nawet ludzie, którzy sami zajmują się bezinteresowną pomocą dla ubogich, chorych czy bezrobotnych nie potrafią wyjść z zaskoczenia, że można coś zrobić z dobrego serca, nie licząc na własne korzyści, to niestety dopełnia obrazu zniszczenia prawdziwych relacji międzyludzkich. Czekają nas lata pracy nad odkręceniem tego co stało się z całym społeczeństwem.

Ćwierć wieku myślenia w kategoriach „ja”, „moje”, „efekty”, „opłacalność”, „wydajność”, „skuteczność” i inne fetysze kapitalizmu poczyniło horrendalne zniszczenia w naszym społeczeństwie. Gdzieniegdzie nawet w naszym środowisku przebijają się echa tego sposobu myślenia. Jak grzyby po deszczu wyrastają „specjaliści od marketingu”, próbujący stosować metodologię, która jest dzieckiem kapitalizmu, do organizacji działalności, której ostrze jest wymierzone właśnie w kapitalizm. Jeszcze trochę i znajdą się tacy co to będą w ramach jakiegoś MLM-u sprzedawali literaturę narodową, a gratis będą dodawać wpinki. Z drugiej strony ciężko czytać bezdennie głupie komentarze tzw. narodowców, którzy zamiast pochylić się nad losem tych spośród naszych rodaków, którzy ledwo wiążą koniec z końcem, wypisują bzdety o tym, że tacy ludzie są „sami sobie winni”, „rynek zweryfikował”, „to lenie” itd. Jak widzę takie teksty to nóż się w kieszeni otwiera.

Możemy sobie dużo mówić o polityce, idei, działalności społecznej. Nawzajem możemy się utwierdzać w słuszności naszej drogi, ale jeśli z tego ma w ogóle kiedykolwiek coś być, to musimy przekonać naszych rodaków, że nasz sąsiad nie jest naszym największym wrogiem i nie można myśleć jakby mu tu na złość zrobić. Zamykanie się w twierdzy własnych uprzedzeń, przekonania o swojej nieomylności, przy jednoczesnym krytykowaniu wszystkich i wszystkiego nie przyniesie nic dobrego. Postępująca atomizacja społeczeństwa jest dzisiaj jeszcze do powstrzymania, jednak bez uświadomienia sobie tego, że nie można żyć tylko na własny rachunek, nigdy nie będziemy się wstanie podnieść się z kolan, jako całe społeczeństwo.

Dlatego kolejnym zadaniem współczesnego nacjonalizmu jest dokonać rzeczy pozornie niemożliwej – niemożliwej do pojęcia przez wielu naszych rodaków – pokazać, że można robić coś dla dobra wspólnego, bez wypatrywania mitycznych korzyści. Bo korzyścią w tym wszystkim będzie niewątpliwie to, że w końcu będziemy żyli w normalnym społeczeństwie, które będzie za sobą stało i będzie potrafiło się zjednoczyć w sprawach małych, jak brud na podwórkach, przez rzeczy większe jak sprzeciw społeczności lokalnej w sprawie budowy setnego Lidla, po sprawy wielkie, jak sprzeciw wobec serwilizmu władz wobec dyktatu UE w sprawie tzw. „uchodźców”.

Konkludując, najwyższy czas pogrzebać tytułowe powiedzenie, a w to miejsce promować nowe – Polak Polakowi Bratem. Życzę sobie i Wam wszystkim właśnie takiej Polski, w której nie będzie trzeba toczyć pokoleniowych wojen z sąsiadami, gdzie nie będzie miejsca na destrukcyjny egoizm i wreszcie, gdzie nie będzie milczącego przyzwolenia na wykorzystywanie i ośmieszanie tych, którym się nie udało, którzy są słabsi.

 

Aleksander Krejckant

poniedziałek, 28 wrzesień 2015 18:12

Czego uczy nas Wojciech Wasiutyński?

Panteon uznawanych przez nas za najwybitniejsze postaci obozu narodowego liczy sobie kilkunastu ideologów, działaczy, publicystów o bardzo różnych poglądach. Większość z nich życie zakończyła dawno – na ogół przed wojną, a w wypadku założycieli endecji nawet ponad wiek temu. Nie niweluje to znaczenia ich spuścizny intelektualnej, niemniej jednak czyni to ją nam odleglejszą – siłą rzeczy musieli się oni zajmować sprawami, które dla nas niekoniecznie już muszą być aktualne. Bardzo niewielu czołowym przedstawicielom polskiego nacjonalizmu dane było żyć i tworzyć w czasach nam zupełnie bliskich.

Jedną z takich postaci był z całą pewnością zmarły w 1994 roku Wojciech Wasiutyński. Tekst niniejszy w żadnym wypadku nie będzie próbą obrony całości jego poglądów. Wiele z nich spotkać się musi z naszym sprzeciwem. Przypomnijmy, że pod koniec życia był on zwolennikiem m.in. wejścia Polski do NATO i UE. Krytykował jednocześnie, jako oszołomskie i niepoważne, wszelkie, pojawiające się także w łonie ZChN (któremu patronował) wyrazy łączności ideowej z nacjonalistami z innych krajów. Zbyt radykalnymi, nie mającymi nic do zaproponowania polskim narodowcom były dla niego np. Front Narodowy Le Pena i włoskie MSI, odrzucał inspiracje frankizmem na rzecz gaullizmu etc. My na te sprawy możemy patrzeć dziś inaczej, „późny” Wasiutyński może nam się z tej perspektywy jawić wręcz jako narodowy liberał – nie ma to jednak wielkiego znaczenia jeśli oceniamy całokształt wysiłku intelektualnego, jaki włożył on w rozwój i próbę unowocześnienia myśli narodowej. Skoncentrujmy się na ocenie metody bardziej niż samych wniosków.

W przeciwieństwie do swojego wieloletniego oponenta, jakim był Jędrzej Giertych, Wasiutyński bardzo uważnie obserwował otaczającą go rzeczywistość. Swoich analiz starał się dokonywać bez uprzedzeń, nie bał się zmieniać głoszonych przez długi czas poglądów, jeśli tylko uznał, że wcześniej popełniał gdzieś błąd bądź zmieniły się uwarunkowania. Potrafił wreszcie iść pod prąd – głosić poglądy odmienne niż całe spektrum polskiej emigracji, odmienne niż reszta narodowych publicystów, opierających nieraz swoje wywody o utarte, anachroniczne schematy. Był w tym sensie odważnym człowiekiem i wzorem postawy nacjonalistycznej, wyrażającej się w przekonaniu, że postulaty naprawdę służące narodowi to postulaty oparte o głęboką analizę faktów, odwołujące się do rzeczywistych potrzeb narodu, a nie tylko łechtające jego najniższe instynkty.

Przyjrzyjmy się kilku przykładom. Wasiutyński, wywodzący się przecież z RNR, nie bał się po latach spojrzeć krytycznie na głoszony wcześniej totalizm. Doświadczenia wojny uświadomiły mu, że programy przedwojenne szły w stłumieniu jednostki zbyt daleko. W 1947 roku przewidywał, że „nadchodząca epoka przyniesie nową formę humanizmu, będzie bardzo zajęta człowiekiem, ale ujmie go pełniej, niż dawny humanizm, potraktuje go jako członka narodowej społeczności, jako istotę obdarzoną i rozumem i podświadomością i właściwościami metapsychicznymi”. Oczekiwania te były zbyt optymistyczne – nowa epoka nie przyniosła triumfu temu nowemu humanizmowi, który, mając korzenie chrześcijańskie, w pełni doceniłby czynnik narodowy. Jest to jednak dla nas pewna wskazówka – być może bardziej na tym polu pożytecznym niż kontemplowanie doktryny ruchów faszyzujących z lat 30., (których znaczenia bynajmniej nie mamy zamiaru deprecjonować), będzie zgłębienie „Ruin i fundamentów” Wasiutyńskiego? Dzisiejsza cywilizacja, przynajmniej werbalnie, oparta jest przecież na wolności jednostki. Nowoczesny nacjonalizm musi dać współczesnemu człowiekowi swoją interpretację tego pojęcia, a nie oszukujmy się – przez ostatni wiek idea narodowa miała niemały z nim problem. Nie wystarczy dziecinada polegająca na wykrzykiwaniu postulatów wprowadzenia najbardziej zamordystycznych rozwiązań. Doświadczenia całego XX stulecia pokazały nam dobitnie, że nawet dyktatury, które uznajemy za „dobre” upadają gdy społeczeństwo czuje, że jest niewolone i nadmiernie skrępowane. Mówimy oczywiście o krajach naszego kręgu kulturowego, gdzie ideały aktywności obywatelskiej (czy tego chcemy czy nie!) bardzo rozwinęły się w poprzednich wiekach i nic, poza może właśnie najbardziej brutalną przemocą, nie jest w stanie ich stłumić. Opieranie się na terrorze zawsze jest ostatecznością i, w rzeczy samej, klęską. Rozumieli to także inteligentniejsi dyktatorzy. Odrzucając antynarodowy i antychrześcijański liberalizm musimy poszukiwać swojej odpowiedzi na pytanie o wolność i rozważania Wasiutyńskiego mogą być do nich punktem wyjścia. Oczywiście nie jedynym, bo polska i katolicka tradycja mają tu duży dorobek.

Tematem, który żywo interesował Wasiutyńskiego przez cały kilkudziesięcioletni okres aktywności publicystycznej była również polityka międzynarodowa. We wczesnych latach 30. jego poglądy nie odbiegały od panujących wśród „młodych”. Jeszcze przed wojną nabiera on jednak krytycyzmu wobec najmniej realistycznych postulatów, głoszonych przez narodowców. Stara się patrzeć na stosunki między narodami przez pryzmat realizmu i interesu narodowego, a nie zakorzenionych w obozie narodowym mitów. W czasach emigracji Wasiutyński głosi rezygnację z przyznawania prymatu resentymentom historycznym przed aktualnymi realiami. W 1986 roku pisał: „Polacy mają prawo do uzasadnionych pretensji w stosunku do niektórych innych narodów. Jakże zapomnieć, co nam robili Niemcy od czasów Fryderyka Wielkiego, a szczególnie co nam zrobili za Hitlera? Jak zapomnieć Rosjanom krzywdy ciągnące się od czasów Katarzyny, a szczególnie krzywdy z ręki Stalina? Jak zapomnieć, że najgorliwsi w ujarzmianiu Polski dla komunizmu byli Żydzi? Jak zapomnieć rzeź ludności polskiej na Kresach Ukraińcom? Istotnie nie można zapomnieć na rozkaz. Co więcej, nie trzeba zapominać żadnych doświadczeń narodu. Natomiast trzeba opanować nienawiść. Nienawiść po pierwsze rozkłada społeczeństwo nienawidzące, po drugie budzi poczucie nienawiści lub wzmacnia je u drugiej strony, po trzecie uniemożliwia racjonalną i celową politykę zewnętrzną”. Według Wasiutyńskiego nienawiść zaciemnia ogląd rzeczywistości, utrudniając ocenę faktów, co w konsekwencji prowadzi do wyciągania błędnych wniosków, a więc realizacji błędnej polityki. Można prowadzić politykę antyniemiecką, antyrosyjską, antyżydowską, antyukraińską i każdą inną bez zbędnego zaślepienia, bez snucia bzdurnych teorii, wykrzywiających realia, wreszcie bez ogłupiania własnego narodu i własnych kadr.

Wasiutyński był jednym z tych narodowców, którzy najmocniej opowiadali się za uznaniem zaistniałych w sferze geopolitycznej Europy Środkowo-Wschodniej faktów. Jako jeden z tych narodowców, którzy uznawali na przełomie lat 30. i 40. ukraińskie aspiracje niepodległościowe za uprawnione, poszukiwał drogi rozwiązania konfliktu polsko-ukraińskiego. Rozważania na ten temat doprowadziły go do konstatacji, że niezbędnym jest rozdzielenie obu etnosów, co może się wiązać ze stratami terytorialnymi na rzecz Ukraińców na Kresach Południowo-Wschodnich. Było to myślenie w obozie narodowym wówczas rewolucyjne – nawet dziś można je oceniać jako kontrowersyjne, ale przecież, jak się okazało, zupełnie słuszne. W latach powojennych Wasiutyński odchodzi od kursu proukraińskiego, zdanie na temat tego narodu uzależniając od rozwoju sytuacji politycznej. Wiele lat zajmują mu polemiki z nostalgikami uznającymi odzyskanie ziem kresowych za priorytet polskiej polityki wschodniej.

Można polemizować z tą linią, ale wrażenie robi metoda analizy Wasiutyńskiego – całe życie starał się widzieć realia takimi, jakie one są, a nie takimi, jakich sobie życzył on bądź jego partia. To możliwie najbardziej rzeczowa analiza była u niego punktem wyjścia do formułowania postulatów.

Nawiasem mówiąc, przypominało to tok myślenia pierwszych endeków, którzy uznając etniczną definicję narodu zmuszeni byli dojść do wniosku, że stanowiące program polskich patriotów w XIX wieku dążenie do restytucji Polski w granicach z 1772 roku jest niemożliwym do zrealizowania anachronizmem w dobie budzenia się narodów. Przedrozbiorowe granice były świętością dla kolejnych pokoleń Polaków, ale w obliczu niemożliwości ich uzyskania Popławski i Dmowski głoszą, że należy zrezygnować z tego mitu – być może konsolidującego wspólnotę wokół wspomnień o dawnej wielkości, ale przecież stawiającego głoszących go polityków na pozycjach zupełnie odrealnionych, a więc szkodliwych.

Sam temat mitu narodowego żywo interesował Wasiutyńskiego, doceniającego ich znaczenie, choć starającego się nie podchodzić do nich bezkrytycznie. W broszurze „Źródła niepodległości” pisał: „Nie chcę tu występować przeciw symbolom jako takim. Grają one bardzo ważną rolę w życiu ludzkości i w życiu poszczególnych narodów. Jedną ze słabości współczesnych społeczeństw uprzemysłowionych jest zatrata odczucia i zrozumienia symboli. Symbol staje się jednak szkodliwy, gdy przesłania rzeczywistość lub gdy staje się pancerzem lenistwa umysłowego i tarczą immoblizmu. Tak łatwo jest wypełnić sobie życie publiczne jałowym rytuałem dokoła symboli, a każdego, kto wysuwa jakąś nową myśl, odsądzić od czci i wiary”. Czytając te słowa, osobie zaangażowanej w spór dotyczący kolejnych odsłon sprawy ukraińskiej muszą stawać przed oczami groteskowe postulaty odbijania Kresów Wschodnich. I zauważmy, że Wasiutyński pisał to wszystko właśnie w kontekście toczonych na emigracji dyskusji nad stosunkiem do zabranych Polsce ziem kresowych. Czynił te spostrzeżenia w roku 1977, kiedy wspomnienie o nich było znacznie żywsze niż dziś. Oczywiście unikać należy szantażu polegającego na szermowaniu cytatami uznanych autorytetów na podparcie jakiejś opinii (co modne wśród dzisiejszych narodowców, a przecież i opinie Wasiutyńskiego można kwestionować), ale czy naprawdę te słowa nie dają nam do myślenia?

Wasiutyński potrafił zrewidować także główny endecki mit geopolityczny jakim było uznanie Niemców za największe geopolityczne zagrożenie. Nie deprecjonował go, ale uznawał, że w sytuacji, w której całość terytorium Polski znajduje się pod panowaniem Moskwy, będącej w stanie narzucać Polakom system polityczny, gospodarczy, a nawet kulturalny, absurdem byłoby ujadanie przeciw RFN. Autor „Źródeł niepodległości” był przy tym w stanie realistycznie ocenić perspektywy niemieckiego ruchu rewizjonistycznego, o którym już w latach 70. było wiadomo, że musi z biegiem lat słabnąć i ograniczyć się do środowisk starych wysiedleńców.

Dziś czasy znów się zmieniły, a Berlin, choć już w zupełnie innej formie niż wiek temu, ponownie nam zagraża – jako czynnik ekonomiczny, polityczny, choć już nie narodowy. Godzi się tu zauważyć, że Wasiutyński pod koniec życia nie doceniał niektórych związanych z tym zagrożeń, takich jak przejęcie kontroli nad polskim przemysłem. Nie wiemy jak na tę sprawę patrzyłby dziś, być może zaostrzyłby swoje oceny.

Studiując pisma Wasiutyńskiego ciężko nie być pod wrażeniem jego przemyśleń. W wielu sprawach z pewnością błądził, wydaje się zresztą, że sam w którymś momencie wpadł w pułapkę doktrynalnej niechęci do jakiegokolwiek radykalizmu, jednak tylko w niewielkim stopniu obniża to wartość jego dorobku. Czas wreszcie zacząć nawiązywać do tradycji śmiałego, nieszablonowego, a przy tym wychodzącego naprzeciw także endeckim mitom myślenia, które charakteryzowało autora „Ruin i fundamentów”, a wcześniej i samego Dmowskiego. Brzmi to może pretensjonalnie, ale czytając publicystykę obu ideologów obozu narodowego ciężko nie odnieść wrażenia, że z obrzydzeniem musiałyby się u nich spotkać widoczne obecnie w wielu kręgach zjawiska, takie jak próby oparcia nacjonalistycznego programu o resentymenty historyczne, spłycanie dyskusji na tematy etyki i funkcjonowania społeczeństw do prostackich haseł czy rezygnacja z kształtowania wśród kadr podstaw krytycznego myślenia na rzecz hołdowania płytkim i stereotypowym ocenom. Nacjonalizm oparty o takie podstawy prędzej czy później musi być stać się swoją karykaturą.

Jakub Siemiątkowski

 

poniedziałek, 28 wrzesień 2015 18:06

Komponent socjalny, ruchy miejskie? Zdecydowanie tak

Nie ma nacjonalizmu bez komponentu socjalnego. Praca na rzecz społeczności lokalnej, udział w życiu tej społeczności, poznanie jej problemów i wyjście z pomysłami jak poprawić jakość życia tej społeczności, to nie tyle sposób na działanie, ale w obecnych realiach powinność każdego zaangażowanego narodowego radykała. Śledząc Internet można tam znaleźć kilkaset stowarzyszeń, czy grup nieformalnych mających w nazwie patriotyzm i odwołujących się do tych wartości. Są one tworzone przez środowiska patriotyczno-narodowe często narodowo-radykalne. Czym się one najczęściej zajmują? Ogólne rzecz biorąc „działalnością patriotyczną”, która sprowadza się do zrobienia kilku spotkań z „kimś znanym” na które przyjdzie zawsze to samo grono osób. Organizują one też pikiety i marsze w „ważnych sprawach społecznych” takich jak: „komuna”, „islam atakuje” „Niemcy, agenci, banderowcy, cykliści, Żydzi, masoni i Ruskie”. Ogólnie rzecz biorąc, chodzenie koło tych samych spraw, z których najczęściej nic więcej niż samo chodzenie nie wynika. Czy ktoś potrafi wskazać inicjatywy narodowo-radykalne, które wyszły poza ten zaklęty krąg? Raczej ciężko by było znaleźć choćby kilka takich grup. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedzi należy szukać w dziwnym utożsamianiu działania o charakterze socjalnym z tzw. „lewactwem”. To zaś jest efektem skażenia NR lewicowo-prawicową dychotomią niepozwalającą myśleć w sposób wykraczający poza te sztywne ramy. Efektem tego jest tropienie plakietek z podobizną Che, w sklepie chińskiego kapitalisty, gdzie to nie kapitalista jest głównym wrogiem polskiego handlu, lecz Che, który zwalczał kapitalistyczny imperializm. Niektórzy patrioci chcą też wycinać drzewa rosnące w mieście, bo „syf i pijacy” nie myśląc przy tym, że to nie drzewa są temu winne. Wychodzi przy tym brak głębszej wiedzy na temat ekologii i funkcjonowania ekosystemów.

Ostatnio wiele się mówi, by narodowy radykalizm, a właściwie narodowi radykałowie zaczęli więcej działać społecznie. Tylko tu trzeba zadać sobie pytanie co rozumiemy przez to określenie. Jeśli ma to być działanie polegające na tym, że od czasu do czasu zrobi się zbiórkę np. przyborów szkolnych i zaniesie się to do Domu Dziecka, to takie działanie mija się z celem. Owszem jest medialne, ale zupełnie nietrafione. Po pierwsze jest nie cykliczne, a po drugie, Domy Dziecka mają takie przybory zapewnione od sponsorów. Działania społeczne powinny się opierać na cykliczności oraz na tym, czego faktycznie potrzeba w danym miejscu. Warto brać przykład z działających już jakiś czas ruchów miejskich. To niezły wzór jak prowadzić działalność i to często skutecznie. Różnego rodzaju ruchy lokatorskie czy pracownicze również mogą być wzorem co do sposobu działania. Wystarczy też samemu rozejrzeć się po okolicy i znaleźć niszę jeszcze niezagospodarowaną przez inne grupy. Mogą to być np. sprawy zarządzania miastem przez jego władze, sprawy dostępu do mieszkań komunalnych i inne sprawy ważne dla mieszkańców, a niekoniecznie dostatecznie nagłośnione. Tu jednak potrzeba determinacji, gdyż to nie jest to samo co zorganizowanie pikiety przeciwko „komunie”.

 

Reasumując:

Jeśli narodowy radykał nie chce zostać zepchnięty do narożnika z napisem „marsze, daty i nic więcej” powinien bardziej skupić się na kwestiach socjalnych, powinien wejść w społeczeństwo jako ktoś, kto ma jakieś gotowe recepty nie na uzdrowienie świata, lecz przynajmniej wie czego potrzeba jego najbliższej okolicy. Narodowi radykałowie powinni zacząć tworzyć stowarzyszenia o charakterze nie politycznym, lecz społecznym, powinni też przyłączać się do istniejących już stowarzyszeń i tam działać. NR nie straci przez to na radykalizmie, a może właśnie przyciągnie więcej ludzi aktywnych społecznie, ale dotychczas szukających właściwej formy działania. Nagłaśnianie spraw aspołecznej działalności władz, pisanie petycji, żądanie dostępu do informacji publicznej i nagłaśnianie marnotrawstwa społecznych środków przez urzędy. Informowanie mediów o każdej, nawet najmniejszej akcji to tylko część sposobów na działanie. Od spraw ekologii, poprzez sprawy społeczne, do ekonomii. Gdy wycinają zdrowe drzewa w jakimś parku, tam maja być i protestować narodowi radykałowie. Gdy władze miasta podnoszą czynsze w mieszkaniach komunalnych, narodowi radykałowie piszą petycje i zbierają podpisy pod protestem, gdy eksmitują samotna matkę z dziećmi lub emerytów narodowi radykałowie czynnie protestują. Gdy w okolicy działa kilka spółek miejskich robiących właściwie to samo, a jedyną przyczyną ich rozbicia są dobrze płatne miejsca w zarządach, enerzy robią inicjatywy przeciwko takiemu stanowi rzeczy. To tylko część z tego czym powinni dziś zajmować się radykalni nacjonaliści. Jest to trudne, wymaga wiele pracy i dyscypliny oraz poniesienia pewnych kosztów. Jednak bez tego zostaną niszą robiącą za tłum na prawicowych pikietach ewentualnie popadną w rekonstrukcjonizm.

 

Bogusław Wagner

poniedziałek, 28 wrzesień 2015 18:03

Niespieszna rewolucja

Cierpliwość to pierwsze ze zwycięstw; zwycięstwo nad samym sobą, nad własnymi nerwami i nad własna drażliwością

Léon Degrelle

Stanie się Politycznym Żołnierzem wymaga czasu i rzeczywistego wysiłku. Nie osiągniesz tego w ciągu tygodnia czy kilku miesięcy. Jest to praca na całe życie – jeśli doskonałość jest celem.

Derek Holland

 

Pośpiech stał się dziś wyznacznikiem życia. W obecnych konsumpcjonistycznych społeczeństwach najbardziej liczą się ci, którzy pędzącemu czasowi podporządkowują bez reszty swoje życie, kosztem własnego zdrowia, kosztem życia osobistego i rodzinnego. Nasze miasta pełne są wegetujących zombie, których przy życiu trzyma jedynie pęd ku doczesności, pieniądzom i karierze; wspomagany alkoholem i narkotykami wyścig szczurów, w którym nie ma miejsca na odpoczynek – kapitalistyczny bat opada wówczas ze świstem na niewolnika, a wokół rozbrzmiewa pokrzykiwanie nadzorcy: „Szybciej! Więcej! Dalej! Biegnij albo zdychaj!” Czy my jako nacjonaliści jesteśmy lepsi od pozostałych? Od galopujących, zziajanych obywateli, niemiłosiernie okładanych kijem lub mamionych wizją dyndającej przed nimi marchewki? Wielu z pewnością odpowie twierdząco i zapewne będzie w tym dużo racji. Jesteśmy inni, jesteśmy z innej „bajki”, w swoim życiu staramy się kierować innymi wartościami, lecz czy aby na pewno jesteśmy też całkowicie wolni od wspomnianego wyżej życia w bezsensownym biegu? Czy nasze dążenia nie są nieraz naznaczone znanym z korporacyjnego slangu zwrotem: asap, który każe biec z wywalonym jęzorem, nie bacząc na to, czy przyniesie on pożądane efekty, czy będzie przypominał pogoń szczeniaka za własnym ogonem?

Czas… Nie zostało go zbyt dużo, nie można zmarnować zatem ani chwili dłużej. Nasza wspólna europejska ojczyzna wydaje właśnie ostatnie tchnienie, zatem każda chwila zwłoki jest działaniem na korzyść wroga. Brak czasu nie jest jednak żadnym usprawiedliwieniem dla bylejakości i zwykłego pozorowania działań, wynikających z bardzo powierzchownego podejścia do tematu. Choć czas nie jest naszym sprzymierzeńcem, z pewnością nie jest nim też pośpiech. Rewolucji nie da się przeprowadzić „na już”. Tymczasem wiele działań w środowisku narodowym nosi znamiona owej gorączki natychmiastowości, przez co wiele inicjatyw kończy się po krótkiej chwili, gasnąc niczym płomień zapałki. Cierpliwość nie jest dziś ani „modna”, ani specjalnie potrzebna. Skażenie społeczeństwa duchem natychmiastowości, roszczeniowości oraz egoizmu, nie pozostało bez wpływu na jego maleńką cząstkę, którą stanowią wyznawcy nacjonalizmu. Często nie potrafimy sami zatrzymać się, by chłodno i trzeźwo spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość, a także na samych siebie. Powolny proces kształtowania się dusz i umysłów, niespieszna lecz konsekwentna rewolucja wewnętrzna to zaledwie preludium do rewolucji właściwej, której także nie można traktować jak zadanie domowe z matmy, spisywane do kajetu na pięć minut przed dzwonkiem na lekcje. Powszechność Internetu i łatwy dostęp do wszelkiego rodzaju informacji, oprócz pożądanych efektów propagandowych, przyniosły także i te uboczne, o których nieraz i wstyd wspomnieć. Tak wielu wydaje się dziś być zwolnionych z myślenia, przez co ich działania podejmowane są bez żadnego uporządkowania, na „odwal się”. Jest to wystarczające, o ile rewolucja nie znaczy dla nas więcej niż mecz ulubionej drużyny, wypad na piwo czy na koncert. Weekendowi „rewolucjoniści” pojawiają się, po czym znikają – w ich miejsce przychodzą nowi, tak samo efemeryczni. Kiedy bowiem okazuje się, że rewolucja to proces o wiele bardziej złożony niż uliczne demonstracje i bardziej czasochłonny niż gorący okres okołowyborczy, wszyscy ci, którzy liczyli na błyskawiczny przewrót, zmuszeni są przełknąć gorzką pigułkę, jednocześnie broniąc się rękami i nogami przed prostą prawdą, że pewne rzeczy po prostu wymagają dużo więcej czasu niż wydaje się zwolennikom rewolucji w wersji „instant”.

Natychmiastowość działań jest rzeczą w naszym społeczeństwie bardzo popularną, zwłaszcza teraz, kiedy cały czas trwa prawdziwe zaczadzenie neoliberalną doktryną, która ów pośpiech podsyca. Szybko nie zawsze znaczy dobrze. Wszystkim, którzy spodziewali się fajerwerków, huku wystrzałów i płonących budynków, należy doradzić chyba odstawienie gier komputerowych i skorzystanie z uroków jesiennego spaceru. Wszystkim, którzy w dalszym ciągu liczą na sprinterski przewrót, nie dając w zamian nic od siebie, wypada chyba odpowiedzieć, że rewolucja to nie towar „na wynos”, a przygotowania do niej to nie popularne w ostatnim czasie wygibasy typu coaching i rozwój osobisty, oferowane spragnionych zmian na lepsze naiwniakom przez wyćwiczonych w sprzedawaniu iluzji cwaniaków. Festina lente – mawiali starożytni. Mieli rację.

Zbigniew Lignarski

poniedziałek, 28 wrzesień 2015 18:01

Za władzę narodu!

Przez kilkadziesiąt lat Polacy walczyli o demokrację. Wydawała się ona snem i dobrobytem, piękną wolnością, o której marzyliśmy pod okupacją różnych wrogich nam systemów i przeciwnej nam polityce. Chcieliśmy pędzić za zachodem – patrząc w tamtą stronę z ogromną zazdrością. Chcieliśmy mieć możliwość głosu, protestu, wpływania na politykę. Chcieliśmy we własnym państwie czuć się ważni. Chcieliśmy mieć swoich przedstawicieli, którzy poprzez nasze głosy realizowaliby interes naszego narodu. Demokracja nie jest jednakowym systemem, demokracja ma różne formy swojego istnienia. U nas chciano skopiować model zachodni i padło na demokrację liberalną, bardziej znaną pod nazwą demoliberalizmu. Demoliberalizm okazał się ustrojem niebezpiecznym i śmiertelnym dla życiowej tkanki narodu. Jego propaganda jest totalna w każdym calu. Demoliberalizm chce opanować wszystkie elementy życia narodu wprowadzając w pełni swoje zasady, a swoich przeciwników ośmieszać sięgając po najbardziej nikczemne środki. A ma ich bardzo wiele – radia, gazety, telewizje, billboardy, rządy etc. Demokracja liberalna nie okazała się jednak snem, a utrapieniem i problemem duszącym nas od 26 lat. Demoliberalizm nie jest głosem ludu, on jest jego najzacieklejszym wrogiem.

Unia Europejska jest esencją demoliberalizmu. UE powstała na bazie państw wyznających tę ideę. I dzisiaj widzimy, że UE staje się tyranem dławiąc głos europejskich narodów. Ogłaszają się jaśniepanowie przedstawicielami, ale chyba tylko swoich interesów i swojej kliki. Trzeba głośno mówić, że UE jest wrogiem wolności. Przykładem są ostatnie wydarzenia imigracyjne, gdzie wolne narody nie dostały prawa głosu. Owszem, są ludzie twierdzący, że przecież premierzy są przedstawicielami narodów...Nie w demokracji liberalnej. Trzeba usunąć unię, trzeba usunąć liberalizm, czynniki wrogie wolności. I trzeba powiedzieć jasno – że to właśnie nacjonaliści od początku mówili jak to się skończy, wtedy naszego głosu nie słuchano, dziś wielu puka się w głowę i przyznaje nam racje. To co unijni politycy wygrali swoją ideą demokracji – to ogromna bierność większości narodów. Są oczywiście manifestacje, ruchy, ale jest to jednak kropla w morzu potrzeb. Czemu tak się stało? Dlaczego w narodzie takim jak nasz, który jeszcze niedawno był gotowy do wielkich zrywów i walk na ulicach doszło do upadku charakterów? Wytłumaczyć można to bardzo prosto: kłamstwem demoliberalizmu. Propaganda końca epok, czyli, że demoliberalizm jest najlepszym ustrojem innego już nie będzie, a kto tak sądzi, jest po prostu wariatem. Inny czynnik to propaganda dobrobytu – przecież mamy możliwość wyjeżdżania, jeżeli w kraju nam nie pasuje, mamy galerie handlowe, podnoszący się wszędobylski dobrobyt, a jak jest źle to przecież tak zrobimy, że będzie lepiej itd. Kolejne to upadek moralny – nie ma już żadnych potrzebnych tematów tabu, w telewizji bombardowani jesteśmy po prostu wszystkim. Czynników jest jeszcze masa, ale na te trzy zwróćmy uwagę w ciągu dnia. To jest prawdziwy totalizm w ujarzmianiu narodu. Demoliberalizm jest wszystkim – tego uczą nas od małego w szkołach.

Dlaczego to wszystko opisuję? W ostatnich latach, miesiącach, dniach odbywa się masa manifestacji. Tak jak ostatnimi czasy wychodzi się na ulice przeciwko imigrantom. Organizując demonstracje pamiętajmy, że hasła o niechęci do imigrantów to nie wszystko. Trzeba uderzać w demoliberalizm, formować działaczy pod względem przeciwdziałania jego propagandzie. Na manifestacjach wymieniać nazwiska twórców i propagandzistów tego ustroju. Uderzać w tyranów i ich ustrój wszędzie, przy piwie ze znajomymi, w szkołach, w pracy, w swoich stowarzyszeniach, na stadionach, rynkach, spółdzielniach. To ważne, żebyśmy nie walczyli z poszczególnymi decyzjami, ale jeżeli uderzać to sam w środek i z wszystkim co demoliberalizm za sobą niesie. Na ich inicjatywy, odpowiadać własnymi, nie zostawiać pola do popisu ich „gwiazdom”, atakować od razu po otworzeniu ust, nie unikać ich programów – wyśmiewać je publicznie i masowo. Opór przeciwko demoliberalizmowi musi stać się masowy. A przecież mamy na czym się opierać – niskie płace, degeneracja, walka z rodziną, wybory ośmieszające naród swoimi obietnicami, ludzie idący po trupach społeczeństwa, aby je do całkowicie wyzyskać. Pamiętajmy ich afery, przypominajmy o nich zawsze. Walczmy o swą wolność dopóki jej skrawek jeszcze widać. Walczmy z oligarchicznymi rządami głupców, nie mającymi nic wspólnego z rządami ludu.

 

Ok, ale co w zamian? My chcemy rządów narodu. Chcemy, żeby organizował się on od spółdzielni w górę. Chcemy większej władzy w samorządach lokalnych. Chcemy w końcu, żeby przedstawiciele poszczególnych województw spotykali się wspólnie w Warszawie w celu omówienia sytuacji poszczególnych rejonów kraju i wspólnej samopomocy. Jednak ci przedstawiciele nie mogą mieć na swoich sztandarach i swoich biografiach „budowania demokracji liberalnej”, należenia do partii władz poczynając od 1989 r. Muszą być za to w pełni znani lokalnym społecznościom z ich działalności czy to w spółdzielniach czy stowarzyszeniach na rzecz danego miasta, z pomocy charytatywnej, a także wiedzy i wykształcenia. Chcemy, żeby prezydent wybierał rząd, który składał by się z najbardziej zaangażowanych jednostek danych społeczności lokalnych, a także specjalistów z dużym doświadczeniem w danych dziedzinach. Chcemy, żeby prezydent był uosobieniem najlepszych cech naszego narodu, chcemy, żeby realizował on nasze interesy nie zaś międzynarodowej demoliberalnej kliki. Nie chcemy jak to jest obecnie w demokracji liberalnej przypadkowych ludzi, którzy korzystając z władzy duszą narodowe potrzeby, wzbogacając się samemu na społeczeństwie. Zmiażdżymy partyjniactwo i stawianie interesów własnego środowiska nad naród. Jak teraz mamy doraźne sądy 24-godzinne, takie same należy wprowadzić dla ludzi nadużywających swojej władzy. Za wszelakie afery musi być sąd, a nie zakopywanie wszystkiego pod dywan za pomocą swoich mediów. Najsurowsze pozwolą odstraszyć tych, którzy na cierpieniach narodu chcą się bawić w najlepsze.

 

Chcemy władzy narodu – takiej władzy gdzie w lokalnych miastach dochodzą do głosu stowarzyszenia mieszkańców, gdzie ludzie mają wpływ na uchwały dotyczące ich miejsca życia. Także w szerszej perspektywie państwowej, podpisy milionów ludzi wołających o dyskusję nie będą odrzucane jak to się dzieje dziś. Ci wszędobylscy liberałowie tak zachłysnęli się swoją władzą, że nie zważają na nic myśląc iż konsekwencje nie spotkają ich nigdy. Odrzucają wszystko o co naród prosi. To są demokraci? Kolejne wybory, kolejne milion obietnic. Tyrani dławiący wolność świetnie się bawią za nasz koszt. Zobaczmy ile publicznych pieniędzy wydajemy na ich zabawę. Pieniędzy, o które każdy z nas ciężko walczy w przeciwieństwie do nich. Nasza pamięć nie może być krótka – musimy pamiętać ich wszystkich. Szczególnie tych, którzy narodu słuchać nie chcieli, uchwalając ustawy w nas uderzające. Nie możemy pozwolić, żeby w takiej atmosferze dorastały kolejne pokolenia. Już teraz większość brzydzi się politykami i polityką, nie chcąc mieć z nią nic wspólnego. I to jest działalność demoliberałów z zimną krwią. My musimy to zmienić. My chcemy, my się domagamy uczestnictwa w życiu politycznym. My domagamy się oporu przeciw tym, którzy chcą to zniszczyć! Nie dawajcie się zastraszyć, nie pozwólmy głupcom nami sterować.

 

Niech ten tekst będzie manifestem za wolnością. Sądzisz, że jesteś wolny bo możesz iść do galerii handlowej bądź wyjechać za granicę? Zobacz jak demoliberalni politycy władają Twoim życiem, jak nie interesują się Twoim głosem i Twoimi sprawami. Mogą jeździć po kraju i uśmiechać się do Ciebie chcąc, żebyś podarował im swój głos. Nie miej złudzeń, nie miej nadziei, że po kolejnych wyborach będzie lepiej. Spójrz jak Twoje ciężko zarobione pieniądze nie idą na Twoje państwo, ale na ich zachcianki. Niech ten tekst będzie głosem przeciwko tyranii – i ostrzeżeniem dla ludzi chcących dławić wolność narodu. Nic nie trwa wiecznie, a nasze szeregi rosną. Wciągajmy swoich znajomych do oporu. Walcząc o demokrację, o powszechne rządy narodu przeciwko dyktatorstwu demoliberałów i ich międzynarodowych instytucji. Przeciwko demokracji liberalnej – niech żyje naród!

Krzysztof Kubacki

piątek, 28 sierpień 2015 12:06

Nasza walka

Wszyscy jesteśmy z niej dumni. Często się na nią powołujemy. Powstają nawet utwory muzyczne jej poświęcone. Mówimy o niej z niemalże religijnym namaszczeniem. Ale właściwie to czym ona jest? Czemu poświęcamy jej każdą wolną chwilę?

Nasza Walka, bo o niej oczywiście mowa ma przypuszczalnie bardzo wiele znaczeń. Dla niektórych to miłe wspomnienia „lat walk ulicznych”, czyli gorących lat 90. Dla innych subkulturowy styl i towarzysząca mu otoczka „złych chłopców”. Pewnie dla niektórych to walka o „normy podpisów” zebranych przy okazji kolejnych wyborów. Jeszcze innym  na myśl przychodzi  nieustanna walka z demoliberalnym systemem.

Tymczasem wszystkie interpretacje znacznie odbiegają od tego  czym rzeczywiście jest, albo raczej powinna być, „nasza nalka”. Oczywiście zewnętrznym objawem i marginesem tego co mieści się w tym pojęciu  mogą być wymienione wyżej perspektywy. Natomiast żadna z nich nie precyzuje samej istoty pojęcia, które dla nacjonalisty to coś więcej, coś łączącego w sobie dwa aspekty : wewnętrzny (o którym niestety prawie w ogóle się nie pamięta) i zewnętrzny.

Aspekt wewnętrzny to nieustanna, codzienna walka z samym sobą. W czasach  w jakich przyszło nam żyć  jest to o wiele trudniejsze niż w latach 30. XX w. Nasi protoplaści funkcjonowali w zupełnie innej rzeczywistości. O ile represje systemu były o wiele dalej posunięte niż obecnie, o tyle prądy ideowe rządzące umysłami europejskich narodów były całkiem pozytywne dla rozwoju narodowego radykalizmu. Dzisiaj może i nie siedzimy w Berezie Kartuskiej, ale rzeczywistość społeczno-polityczna zupełnie nie akceptuje odstępstwa od ogólnie przyjętych norm, stylu życia i myślenia. Dlatego tym cięższa i bardziej wartościowa jest walka jaką toczymy sami ze sobą. Niejednokrotnie odmawiamy sobie uroków życia, pójścia na łatwiznę, wejścia w system poprzez małe kompromisy, które zawsze kończą się tak samo – na końcu pasma kompromisów  nie możemy sami się poznać. Tak dalece ponowoczesność wpływa na nasze życie. Bywa tak, że musimy płacić konsekwencjami za pozostawanie wiernym sobie i swoim ideałom. Tracimy pracę, odwracają się od nas znajomi i przyjaciele, nie możemy rozwinąć skrzydeł na uczelni, bo kanon nie przewiduje innego punktu widzenia. Można  tak wymieniać bez końca. Pewnie większość z nas wie o czym piszę. To popadanie w swoistą alienację prowadzi słabsze charaktery do próby godzenia drogi nacjonalisty z realiami życia. Jednak szybko kończy się to początkowo nieuświadomionym i powolnym, akceptowaniem wszystkiego tego, co na początku naszej walki tak nas raziło. Tym bardziej  musimy zawsze pamiętać, że każdy i każda z nas  jesteśmy jak partyzanci buszujący na tyłach wrogiej armii. W bezpośrednim starciu jesteśmy jeszcze bez szans, ale nie oznacza to, że nasza walka jest beznadziejna. Kiedy wygrywamy ze sobą, ze swoimi słabościami, z chęcią przypodobania się tym którzy rozdają karty, wtedy dopiero, możemy być pewni, że od zepsucia, sprowadzenia na manowce odgradza nas „kurwoodporna szyba”.

Aspekt zewnętrzny naszej walki  to już wszelkie przejawy naszej idei, widoczne dla społeczeństwa. Od aktywizmu ulicznego, przez wykłady, działalność charytatywną i społeczną, aż do udziału w elekcjach.  Nasza walka od tej strony  to także środowiskowa kultura, klimat, pochwała aktywizmu, karność, militaryzm czy hierarchiczność  - wszystko to widziane oczami kogoś,  kto pierwszy raz ma styczność z nacjonalizmem musi działać jak terapia szokowa, pokazująca  ludziom, że można żyć, myśleć, funkcjonować w społeczeństwie, ale na innych zasadach. Niejako równolegle do tego oficjalnego społeczeństwa. Trzeba być zawsze przykładem aktywisty. O wiele trudniej przychodzi nam zbudować pozytywny wizerunek niż zniszczyć go nieodpowiedzialnym zachowaniem, czy chwilą słabości. Najważniejsze jest jednak być po prostu przykładem i inspirować tych „uśpionych” do zerwania kajdan i stanięcia z nami w jednym szeregu. Każdy z nas jest swoistym misjonarzem narodowego radykalizmu i poprzez swoje zaangażowanie, uczciwość, czyste sumienie i silną wolę  może być tym, który porwie za sobą kolejnych ludzi do naszej walki. Wielowymiarowość zewnętrznego aspektu naszej walki opiera się na jej wewnętrznym fundamencie. Człowiek, który pokona siebie, będzie w stanie poświęcić to co dla niego drogie, stając się inspiracją dla kolejnych.

 

Poprzez zwycięstwo nad sobą, do zwycięstwa w Narodzie.

 

Aleksander Krejckant