Chorągiew wznieś!
Walka jest jednym z najważniejszych elementów życia chyba każdego człowieka. Któż bowiem nie ma w życiu celu, za który nie jest gotów walczyć? Czy to wartości wyższe (wiara, naród, ojczyzna, honor etc.), czy to wartości przyziemne, ale tradycyjne (rodzina, miłość); czy wreszcie mniej górnolotne, ale chyba najczęściej spotykane (dobrobyt, szczęście) – to wszystko są motory napędowe do nieustannych walk, jakie toczą ludzie nie tylko między sobą, ale też z własnym ja. To ona – obok twórczości i duchowości – jest też jednym z głównych budulców potęgi danej cywilizacji; warto zwrócić uwagę, że gdy któregoś z wymienionych surowców zaczyna brakować, pozostałych także z czasem ubywa, a wówczas niegdyś potężne i silne narody / rasy / cywilizacje, zwyczajnie upadają. Poprzedni redaktor naczelny "Szturmu" (który swoją drogą mocno ruszył pismo do przodu, chwała mu za to!) - Michał Walkowski – zaledwie kilka numerów temu natchnął mnie tą tezą w swoim artykule pt. "Pochwała walki". Mój pierwszy artykuł od właściwie pół roku (tak, wracam do aktywizmu) – ku zdziwieniu internetowych tropicieli faszyzmu wszelakiego – nie będzie opowiadał o historii pewnego niemieckiego hymnu (swoją drogą bardzo wpadającego w ucho), lecz rozwijał tekst Michała o kilka moich, dodatkowych przemyśleń. Postaram się, by lektura była zwięzła i przyjemna.
Witold Dobrowolski – kolejny redaktor naszego pisma, którego bardzo cenię za jego twórczość – dokładnie 1,5 roku temu poruszył temat tzw. "przemocy politycznej" w tekście zatytułowanym po prostu "Przemoc". Wyraził w nim krytykę "mentalności ofiary", czyli klasycznego nadstawiania policzka dla agresji lewicowców, która zresztą spotykana jest u nich wyjątkowo często. Jest to jednak zjawisko naturalne i bardziej niepokającym jest fakt, że szerokie spektrum tzw. prawicy uważa, że jej działacze z kolei nie powinni stawiać oporu, a już tym bardziej samemu atakować zwolenników lewicowej degrengolady. Powołują się przy tym na najróżniejsze wymysły – czy to nauki Kościoła Katolickiego, czy to "państwo prawa"; albo po prostu nazywają takich bojowych antyfaszystów "nowymi faszystami", co jest kolejnym absurdem. Pomijając już fakt, że prawicowi publicyści nie zauważają nawet cienia własnej stagnacji i krytykują ruchy nacjonalistyczne, czy alt-prawicowe za samą tylko aktywność, nie mówiąc nawet o podejmowaniu walki z wrogami politycznymi. Witold ma słuszność, zwracając uwagę na dobre przemiany w zamorskim USA, gdzie ruch alt-right zmienił swoje podejście do pojęcia "walki" w obliczu powtarzających się aktów przemocy ze strony lewactwa; jest to bowiem dobra tendencja, wskazująca na to, że najbardziej zatroskany losem cywilizacji zachodu element społeczeństwa (nacjonaliści), już wkrótce przywrócą tejże cywilizacji jeden z utraconych jej budulców – walkę właśnie. Ten tekst nie będzie raczej traktował o kwestiach duchowych (które dla mnie samego są zresztą największym, życiowym dylematem), ani o szeroko pojętej twórczości – w kolejnych akapitach chciałbym skupić się wyłącznie na krytyce postaw pacyfistycznych oraz pokazaniu dobrego wzoru dla Europejczyków w tej kwestii. Tym bardziej dobrego, że w momencie, w którym to piszę, do jego kolejnej rocznicy zostało raptem kilkadziesiąt dni.
Gdy prawicowe dziennikarzyny (z całym szacunkiem dla studentów dziennikarstwa – nie powołujcie się nigdy na piszących dla Frondy, czy Pch24; to nie są żadne alternatywy dla pismaków Wyborczej) robią "risercz" i decydują się opowiedzieć swoim czytelnikom o problemie radykalnych ruchów politycznych, najczęściej plotą głupoty i cytując klasyka – mylą niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu. Lewicowi bojówkarze to nie są żadni "nowi faszyści", bo lewica od zawsze stosowała przemoc polityczną, od zbrodni Czerwonych Khmerów w Kambodży po anarchistyczne burdy w Hiszpanii. A to, że nacjonaliści i alt-prawicowcy stawiają im dzisiaj czynny, również uliczny opór (przy dezaprobacie starej prawicy), to również nie jest żadna nowość. Ruchy narodowe i faszyzujące Międzywojnia były przecież de facto odpowiedzią na zagrożenie lewicowe dla kontynentalnej polityki, z którym stara prawica poradzić sobie nie mogła, lub nie chciała.
Nie otrzymałem wykształcenia prawniczego i nie w mojej gestii leży zagłębianie się w istotę pojęcia tzw. "państwa prawa". Jednak jako obywatel o poglądach nacjonalistycznych, który podlega w Rzeczypospolitej Polskiej temu samemu prawu, co obywatele o poglądach lewicowych, jestem skłonny przyznać, że prawo w Polsce funkcjonuje bardzo słabo, a "państwo prawa" to chyba jakiś mit fantasy. Tak za obecnej, jak i za poprzedniej władzy (co tylko dowodzi temu, że cały system parlamentarny w obecnej jego formie jest przegnity i warty wymiany) ludzie o poglądach odbiegających od demoliberalnej wizji świata, są prześladowani, ciągani po sądach i skazywani w śmiesznych procesach. Prawo jest interpretowane przez kastę sędziowską podług własnego widzimisię, a przykładów jest tu mnogo – począwszy od tego, że biznesmeni przyłapani na lewych interesach i machlojach, płacą grzywny symboliczne i kilkukrotnie mniejsze od kwoty, którą zapłacić musiał poczytny pisarz za urażenie uczuć jakiejś grubej pani; a skończywszy na tym, że można było aresztować działacza organizacji narodowej za samo tylko namalowanie "celtyka" na murze, a kanapowych partyjek jawnie nawołujących do komunizmu, już w myśl tego samego prawa (art. 256 KK) zdelegalizować nie można. Moi drodzy, pokojowi prawicowcy – "państwo prawa" nie istnieje, a już na pewno nie jest po naszej stronie. Czasem trzeba bronić się samemu, a nie liczyć na pomoc – dziwne, że nie pamiętacie o tym w kwestii przemocy politycznej, ale zawsze przypominacie, gdy podnosicie (niepotrzebny zresztą) postulat powszechnego dostępu do broni palnej.
Wreszcie – nauki Kościoła Katolickiego. O ile nie zawodzi mnie znajomość Biblii, to oprócz słynnego "Lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi", cytowanego zarówno przez pacyfistów-prawicowców, jak i przez agresywnych lewicowców chcących wybić drugiej (tej naturalnie bardzie uduchowionej) stronie oręż z rąk; w świętej księdze chrześcijan jest też od groma cytatów, które pochwalają walkę w imię sprawiedliwości i słusznych idei. Idąc zresztą chociażby za omawianą nawet w szkołach średnich "Księgą Koheleta": "Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem: (...) czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czas pokoju". Czym byłaby dzisiaj Europa i jakiej byłoby w niej miejsce Kościoła Katolickiego, gdyby nie krew Europejczyków, przelewana w ich obronie? Jeśli hierarchowie kościelni chcą o tym tak rychło zapominać i w dalszym ciągu krytykować nacjonalistów, a usprawiedliwiać opcje niszczycielskie zarówno dla nas, jak i dla nich... To cóż, za słowami wieszcza narodowego, które przytaczam tu niezupełnie dosłownie: "Zemsta, zemsta na wroga – z Bogiem i choćby mimo Boga".
Jednym z najlepszych przykładów wojny sprawiedliwej – a więc słusznej walki, jaką nasi przodkowie podjęli w obronie swych ziem i wartości, które wyznawali – jest tzw. odsiecz wiedeńska z 1683 roku, która poprzedza zresztą zawiązanie Ligi Świętej przeciwko Imperium Osmańskiemu. Wówczas to zjednoczone siły Polaków i Niemców (proszę zwrócić uwagę na symbolizm, ważny dla mnie ze względu na popieraną przez "Szturm" ideę "Europy Narodów”) znoszą oblężenie Wiednia, rozgramiając w pył zagrażające jemu i całej Europie Środkowej wojska muzułmańskiej Turcji. Nawet jeśli wierzyć historykowi, panu Janu Wimmerowi – Osmanowie byli w tamtym czasie już kolosem na glinianych nogach, który nie zdołałby utrzymać swojego panowania w Europie Środkowej na długo; to bitwa pod Wiedniem (12 września 1683 roku – już niedługo będziemy obchodzić jej 335. rocznicę) na stałe zapisała się w historii naszego kontynentu, jako przykład:
1) zjednoczenia się dwóch niekoniecznie przepadających za sobą, ale mających wspólną krew i kulturę narodów – w walce z potężnym wrogiem, któremu żaden z nich nie zdołałby stawić czoła osobno
2) triumfu polskiej sztuki wojennej tamtych czasów (a przede wszystkim wykorzystania elitarnej kawalerii w nagłych i zaskakujących przeciwnika atakach), nad przeciwnikiem stawiającym zdecydowanie na ilość, nie jakość
3) walki w imię swoich wartości, a nie tylko politycznych wpływów (bo z jakimi hasłami polscy husarze ruszali ze wzgórza Kahlenberg, jeśli nie z ojczyzną i wiarą?); tą samą, której dzisiaj przeróżne autorytety chcą nas pozbawić, a o której redaktorzy Michał i Witold słusznie przypominają
Tamta wojna była bez wątpienia wojną potrzebną, sprawiedliwą. Ta, która toczy się obecnie, również nią jest.
"Chorągiew wznieś!" - taki właśnie tytuł zdecydowałem się nadać artykułowi, wraz z którym wracam zarówno do czynnego aktywizmu, jak i do pisania dla "Szturmu". Ale o jaką właściwie chorągiew chodzi? Jak większość osób mnie czytających zapewne się domyśla – o chorągiew idei. Szturmowcy, wznieście dumnie swoje sztandary i walczcie z Nieprzyjacielem na każdym polu, nawet tym przez niego zdominowanym. Czy to będzie działalność uniwersytecka, czy sztuka uliczna; czy twórczość artystyczna i literacka, czy sporty walki i lekkoatletyka – nie ma to większego znaczenia, o ile wszyscy faktycznie czemuś się poświęcimy. Dumnie reprezentujmy nasze idee w każdym środowisku, w jakim przebywamy, walczmy o to, by nasza troska o losy kraju i kontynentu przedostawała się do szerszej debaty. Szturmowcy – to Wy jesteście polskim Alt-Right, polskim Casa Pound, polskim GUDem. To Wy jesteście odbiciem nastrojów, jakie rodzą się teraz na całym świecie – niechęci do globalizmu i lewicowo-liberalnej zgnilizny, przy jednoczesnej pochwale ciągłego aktywizmu i twórczego parcia do przodu (co odróżnia wspomniane ruchy od starej prawicy). To Wy jesteście jedynymi, słusznymi spadkobiercami polskiego, przedwojennego obozu narodowego – wbrew temu, co inni chcą Wam powiedzieć. Wierzcie w to. I walczcie.
Jan Sobański