Nad starymi ruinami zamku zapadał zmierzch. Słońce schowało się już za horyzontem. Zdążyło zostawić po sobie zorzę, podkreśloną przez ciemne obłoki. Odchodzący dzień usiłował przekazać światu swój testament. Niebo powoli ciemniało – początkowo turkusowe, potem podobne do wody morskiej, w niektórych miejscach czarno-szkarłatne.
Ceglaste mury spoglądały ze wzgórza. Rozlatujące się okna patrzyły na nieboskłon, na niszczącą je naturę oraz na przybysza. Stał przy ścieżce wiodącej ku bramie. Pod czarnym beretem kłębiły się myśli, które szły w świat z dymem fajki. Nieznajomy co chwilę spoglądał na zegarek, chodził w tę i we wte, wzdychał ciężko. Zamek patrzył nań współczującym wzrokiem, niby dziadek na niespokojnego wnuka. Wkrótce zjawił się kompan. Twarz jego skrywał kaptur. Radośnie się przywitali, aby dalej czekać przy ścieżce. Mówili coś o ważnych sprawach, niepokoili się, machali rękoma, niecierpliwili się. Po chwili nadszedł trzeci, wyraźnie starszy od pozostałych. Rozmowa przycichła, wręcz przeszła w szept. Pan w berecie gwałtownie gestykulował, aż w końcu się zaśmiał. Całą trójkę ogarnął śmiech. Zjawił się czwarty. Po krótkim przywitaniu weszli do zamku. W podziemnej komnacie wisiały podobizny bohaterów. Z ciemności wydobywały je świece, równocześnie tworząc aurę tajemniczości. Dostojna cisza, wieki zaklęte w murach, blask ognia.
- Boże, wejrzyj ku ratunkowi memu...
Istotnie, były powody prosić o pomoc. Rycerze nie mieli nic do stracenia. Życie w okupowanym kraju dostarczało zerowe perspektywy. Wrogi rząd robił wszystko, aby zniszczyć naród i pogrążyć mieszkańców. Europa upadała. Dawni patrioci zdradzili sprawę. Pogodzili się z niewolą.
Niewielu zachowało wierność sprawie. Pojedyncze grupy chodziły ze sztandarami, drukowały ulotki, a szczytem akcji bezpośredniej były bójki na pięści. Samozwańczy liderzy, z ustami pełnymi frazesów, cały czas kazali działać w jeden, mało skuteczny sposób. Odważniejsze pomysły odrzucano. „Jeszcze nie czas.” „To zbyt radykalne.” Co najśmieszniejsze, każdy z owych małych królów uważał się za jedynego prawdziwego. Żądali lojalności, a marnowali młodych aktywistów. Rozłamy rodziły rozłamy.
Dusza wzburzona, trzęsąca się z niepokoju. Oczy wlepione w obrazy i symbole. Szukały jakiejkolwiek rady. Portrety, oświetlone niezwykłym światłem, zdradzały nic więcej niż spokój. Spokój twardych kamieni, nieubłaganie spadających z lawiną. Choć pędzą dziko w dół, choć niszczą wszystko na swojej drodze, choć wiele z nich się rozbija, zachowują swój pradawny stoicyzm. Solarność.
- Gloria Patri...
Na te słowa słodycz napełniła serca. Świadomość wiekuistego Absolutu, światła niezwyciężonego. Wszystkie troski stały się obojętne. Profańskie indywidualności zastąpił jeden Duch. Duch, który walczy, sieje strach wśród wrogów i zawsze wraca do nieba. Do domu.
- Da pacem, Domine...
Stara pieśń rycerzy krzyżowych. Wyrzekali się ziemskiego życia, aby zwyciężyć bądź umrzeć dla świętej sprawy. „Daj pokój...” Pokój to nie brak wojny. Na co wyzyskiwanemu robotnikowi spokój w kraju, jeśli przymiera głodem? Z prawdziwym pokojem mamy do czynienia, gdy nie targają nami żadne wątpliwości. Człowiek nie oddaje się bezsensownym zajęciom „szukając swego miejsca w świecie”. Nie płacze nad sobą i swoją bezradnością. Zna cel swego życia, dąży do niego, nie okazuje wahania.
Zaczęła się przemowa.
- Bracia! Nad Irlandią panuje ciemność. Społeczeństwo, którego walkę poznał cały świat, dziś jest trawione przez marazm. Zdrajcy zgasili ogień, który tlił się w sercach rodaków. Mało nas zostało, chcących zachować nieśmiertelne ideały. Jeszcze mniej tych, którzy potrafią myśleć i czuć jak polityczni żołnierze. Ci, którzy wszystkim i wszystkiemu wbrew IDĄ WALCZYĆ! IDĄ WZNIECAĆ POŻAR! Chodźmy ku bohaterstwu! Nie chcemy kłamliwych kompromisów z podłymi czasami! Nie chcemy spokojnego życia niewolników! NIECH ŻYJE ŚMIERĆ!
I poszli.
Nieopodal zamku mieścił się park. Za dnia odwiedzały go głównie dzieci i starsze osoby. Teraz odbywał się tu wiec lojalistów. Tłum trzymał znienawidzone flagi z czerwoną dłonią. Na barykadach było widać dobrze znane twarze. Politycy z telewizji, „lokalni aktywiści”, „działacze społeczni”, „autorytety moralne”. W ten sposób tytułowali się nawzajem przemawiający. Przez megafony opluwali „ekstremistów”, nie pozostawiali suchej nitki na idei zjednoczenia Irlandii.
Nagle rozległ się huk. Trybuna zajęła się ogniem. Początkowo ogarnął on jedynie schody. Potem sięgnął poręczy. Wybuchła panika. Dygnitarze krzyczeli. Ich twarze pobladły. Burmistrz zeskoczył na ziemię. To był jego ostatni krok. Natychmiast trafiła go kula. Złapał się za pierś. Padł na ziemię. Zdrajca i kat wiernych synów narodu nie żył.
Zgromadzeni rozbiegli się na wszystkie strony. Bomba mogła być wszędzie! Terroryści mogli się czaić wszędzie! Mogli celować wszędzie! Lojalistyczne szmaty leżały na ziemi. Kawałki transparentów walały się w błocie. Ci, którzy je trzymali, obecnie uciekali ulicami. Byle najdalej od tego miejsca!
Rycerz Ognistego Miecza załadował broń. Po raz ostatni wypuścił serię – tym razem ostrzegawczą, w powietrze. Schował broń pod płaszczem. Wyszedł z krzaków. Zbiegł ze wzgórza, ku alei. Zniknął w tłumie.
Wacław Dzięcioł