"Jeśli pragniemy oświaty, wskazują na nas palcem wołając: oto socjalistki! Urządzamy wiece, wołają znowu: <rozczochrane feministki>. Sypią się publiczne napomnienia (…), głosy zacofanych matek wyszydzają stare panny, wdowy i rozwódki, nie widząc w zaślepieniu swoim, iż depczą najszlachetniejsze serca, przejęte miłością ojczyzny i miłością bliźniego”
(Uspołecznienie kobiet, „Praca” 1904, nr 52, s.2172)
Chcąc uniknąć pomówień o monotematyczność, jakiś czas temu zrezygnowałam z tematyki „okołokobiecej”. Postanowienie łamię, niejako wywołana do tablicy przez kolegę Patryka Paterka i jego artykuł („Krytyka feminizmu”), opublikowanym w ostatnim numerze pisma. Bo choć Autor wymienia grzechy feministycznego mainstreamu, to za cel obrał sobie nie mającą z nim zbyt wiele wspólnego „nacjo-feministyczną herezję”, czy może raczej alternatywę wobec jedynie słusznego nacjonalizmu.
„Twory pokroju nacjo-feminizmu zdają się powstawać raczej z przekory ich twórców, niż faktycznego zapotrzebowania społecznego.” Wciąż relatywnie niewielka ilość działaczek organizacji nacjonalistycznych na tle ogólnej liczby kobiet, ich „rotacja” oraz anachroniczny wizerunek eksportowany na zewnątrz, nie mający odzwierciedlenia nawet w praktyce samych jego autorek zdają się przeczyć tezie Autora. Zastanówmy się, na co jest większe zapotrzebowanie – seminarium samoobrony dla kobiet organizowane przez „nacjofeministkę”, która przypomina, że umieć bronić trzeba się nie tylko przed śniadym napastnikiem, czy może kolejny tekst o wywrotowej ideologii, bez rozróżnienia czy jej przedstawicielki podejmują temat przeszło miliardowego długu alimentacyjnego i bieda-porodówek, czy polskiej ksenofobii i samopoczucia transwestytów. Pojawienie się czynnej alternatywy wobec dotychczasowego ujęcia nacjonalizmu – najczęściej tego z piękną Słowianką na sztandarach, kultywującą „tradycyjną kobiecość” z wiankiem na głowie pośród pól zboża – nie stoi nijak w opozycji do celów nacjonalizmu, by nie rzec „wręcz przeciwnie”.
Wcale nie jest trudno zostać „feministką”. Po raz pierwszy nazwał mnie tak przedstawiciel pewnej prężnie działającej organizacji narodowej, gdy w towarzyskiej rozmowie na temat podziału ról w rodzinie zaczęłam się zastanawiać na głos: skoro powstała Sekcja Kobiet Ruchu Narodowego przypominająca młodym dziewczynom stanowiącym gros działaczek o macierzyństwie jako przeznaczeniu kobiety (nie twierdzę, że błędnie), to czemu nigdy nie powstała Sekcja Mężczyzn Ruchu Narodowego? Tym oto sposobem, zupełnie niechcący, zostałam „feministką”. Poważne rozmowy o za krótkich spódnicach, o za długich spódnicach, o podwójnych standardach w ocenie moralności, o rzekomo słabszych genach odpowiedzialnych za spłodzenie córki – to przyszło później.
Autor streszcza historię feminizmu, przynajmniej tego w wydaniu anglosaskim. Patryk Paterek jest dość łaskawy w ocenie pierwszej fali feminizmu (utożsamianej głównie z walką o prawa polityczne) – niejeden stwierdziłby, że to i tak za wiele. Nieprawdą jest jednak twierdzenie, że zapotrzebowanie na feminizm skończyło się w 1918 roku, czyli po tym, jak Polki zdobyły czynne i bierne prawo wyborcze. Jeszcze w latach 30. XX wieku napotykały ograniczenia w prawie cywilnym, zaś obyczaje konserwatywnego społeczeństwa bywały bezlitosne. Poznając historię głębiej niż życiorys Romana Dmowskiego, przedwojenne posłanki (i jedna senatorka) ruchu narodowego jawią się jako bardziej „postępowe” niż współcześni narodowcy.
Patryk Paterek zaszczycił „nacjofeministki” parą komplementów: są niepokorne (czy raczej przekorne), do tego wcale niebrzydkie (jak na feministki). To miłe, choć zbędne. Może po prostu nie wie, że „nacjofeministki” nie walczą przeciwko depilacji, o toalety unisex, prawa gejów ani aborcję na żądanie, a o Polskę – tak dla Polek, jak i Polaków. Co gorsza jednak, nie docenia „współczesnej mody na pionierskość w nacjonalizmie”. Oby ten trend się utrzymał, bo rekonstrukcja historyczna do niczego nie prowadzi.
Marta Niemczyk