Czerwony krzyż, srebrny miecz

1.1

Przed bitwą kolejną
Znów w duszy to drżenie
Niech będzie łaskawy
Nasz Ojciec na Niebie

I ważą się losy
Czy blask, czy też cienie
Najmłodsi wołają
Do Ojca na Niebie

Nim chwałę otrzymasz
Wprzód przyjdzie cierpienie
Bo tak mówi Prawo
Od Ojca na Niebie

Na naszych sztandarach
Cudowne kamienie
O, bądźże ich godzien!
Jak Ojciec na Niebie

Niech z Ciebie też idą
Przeczyste promienie
To dla nich miecz dzierżysz
Od Ojca na Niebie

1.2

              Do porośniętego puszczą brzegu zacumował okręt. Na wietrze dumnie powiewały białe żagle. Fale obmywały drewniany kadłub. Statek przewoził rycerzy. Mieli oni za sobą wiele dni drogi – przybyli z Francji, Niemiec, niektórzy nawet z Ziemi Świętej bądź krajów Północy. Różne były ich losy. Wszystkich łączyło jedno – dostąpili zaszczytu przyjęcia do Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona.

Zaczęło się, gdy dziewięciu mężów złożyło przed patriarchą Jerozolimy śluby czystości, ubóstwa, posłuszeństwa oraz walki z niewiernymi. Odtąd ich życie na zawsze związało się z KRZYŻEM I MIECZEM.

W 1128 roku na synodzie w Troyes, Zakon otrzymał Regułę. Jego sentencją stało się zdanie Memento Finis – „Pamiętaj o końcu”. Słynny Bernard z Clairvaux napisał Pochwałę nowego rycerstwa. W szeregi żołnierzy Chrystusa wstępowało wielu możnych, chcących pędzić surowy żywot dla Sprawy Bożej.

Templariusze walczyli nie tylko w Palestynie. Również w krainach iberyjskich toczyła się wojna z Maurami, którzy wcześniej zdołali podbić prawie połowę dawnego Cesarstwa Rzymskiego. Władca Portugalii, Alfons, nadał Świątyni puszczę Cera. Pozostawała ona w rękach Saracenów. Rycerze przypłynęli właśnie po to, aby ją objąć w posiadanie.

- Rodryk! Hugo! Na zwiad! – zawołał komandor Alfred.

- Tak, panie! – dwóch jeźdźców natychmiast wyprowadziło konie spod pokładu, po czym ruszyli w głąb puszczy.

- Dopóki nie wrócą, nie schodzić na ląd! – zabrzmiał rozkaz.

Hufiec był w pełnej gotowości bojowej. Niewierni mogli uderzyć w każdej chwili. Jedna czwarta załogi trzymała wartę. Bez przerwy wypatrywali wroga. Wszystkie dłonie dotykały mieczy. Wytężano wzrok, w poszukiwaniu żywych istot. Wkrótce czujność ustąpiła nudzie. Czas się dłużył. Alfred doskonale znał się na ludziach – dostrzegł stan podwładnych. Zbeształ jednego zakonnika, który próbował usnąć. Po chwili stwierdził jednak, że minęło dość czasu i zmienił straż. Wtem...

Coś zaszeleściło w zaroślach. Dobyto broń. Napięto cięciwy.

- Pokaż się!

To byli zwiadowcy.

- Przemierzyliśmy kilka mil na wschód, południe i północ. Żywego ducha nie ma, tylko las!

- Schodzimy! – padła komenda. Trzydziestu braci razem z końmi zeszło na ląd. Hełmy lśniły w zachodzącym słońcu. Twarze zwrócone w kierunku lądu – ich lądu, choć jeszcze niezdobytego. Z mieczami wyciągniętymi przed siebie podziękowali za to, że mogą wywalczyć tę ziemię dla Świątyni.

Rozbito namioty, rozpalono ogniska. Beczki z jedzeniem wyniesiono spod pokładu. Wokół obozu ustawiono ostrokół. W górze załopotał sztandar z czerwonych krzyżem. Gdy okręt był już pusty, bracia zgromadzili się, zwróceni ku morzu. Już dawno temu wyrzekli się ziemskiego świata dla świętej wojny. Teraz ostatecznie odrzucali możliwości odwrotu – podpalili okręt. Ogień pożerał kolejne deski, by ostatecznie zniknąć z ofiarą w oceanie. Pod gwiazdami rycerze złożyli uroczystą, straszliwą przysięgę – zdobędą tę ziemię własną krwią lub zginą, niczym ów płomień pod wodą. Ty jesteś Królestwo, Moc i Chwała. Na wieki wieków. Amen.              

2.1.

Zaszło słońce, zgasło światło
Nastał czas ciemności
Czas się zwrócić ku radości
Lub płakać nad sobą

Hura! Hura! Chwyć, co dobre!
Niechaj zabrzmi śmiech, zabawa
Teraz lekka każda sprawa
Wspominajmy dobre dni

W ołów się zmieniają członki
Ciężkie robią się powieki
Obojętne wszystkie dźwięki
Głowa idzie spać

Jeden tylko straż wciąż trzyma
By innych nie sięgły dzidy
Bo bohater nie śpi nigdy
Niczym księżyc zawsze czuwa

2.2.

               Po wieczornym posiłku rycerze nie poszli od razu spać. Jan, najmłodszy z hufca, stanął na warcie. Reszta oddała się rozmowie.

- Dziesięć wiosen temu w Ziemi Świętej – ciągnął Eryk – gościliśmy, jako posłowie w Damaszku. Na dworze sułtana żył tam człowiek podający się za maga – ucznia Melchiora...

- Baltazara! – przerwał mu Otto. – On był uczniem króla Baltazara, mędrca ze Wschodu!

- Wiek ci mąci w pamięci, starcze!

Powstawszy, dobyli na miecze. Kapelan jednak powstrzymał ich skarceniem. Po kilku łykach wina Eryk kontynuował.

- Nosił jedwabne szaty we wszystkich możliwych kolorach. Rubiny, szmaragdy, szafiry... Raz spojrzałem do jego pracowni. Na Rany Chrystusa! Ze sklepienia zwisały koty, myszy, jaszczurki, nawet ludzkie płody!

Na oblicza padł strach. Przebiegł dreszcz obrzydzenia.

- ... przebite hakami, całe w soli... Stoły zastawione kolorowymi proszkami w moździerzach. Pośrodku ogień palił się na zielono! Nad nim podobizna szatana – miał rogi kozła, piersi kobiety i skrzydła!


Zakląłem na Imię Pańskie, żem ja chrześcijanin, że nie chcę takich diabelstw... Wyprowadził mnie stamtąd, wymamrotał coś, zakreślił znaki w powietrzu i odszedł. Wiele dni zły duch za mną chodził – nie odstępował mnie na krok, czułem zawsze i wszędzie, że jest przy mnie! Dopiero na Wielki Piątek, gdy okrążyłem Grób Pański, poszedł precz.

- Na pewno nie zaparłeś się wiary? – Uśmiechał się Roland.

- Niemożliwe! Takie szatany zabijają ludzi od razu! – Gorączkował się Ludwik.

- Ciekawa historia, bracie. – Henryk nie odrywał wzroku od swego bukłaka.

- Wierzcie lub nie, byłem z nim wtedy. – odezwał się Otto. – Szatan ma ciemną magię. Natomiast my z pancerzem wiary nie lękamy się ni człeka, ni diabła. Dla większej chwały Bożej musimy siłą swojej woli CZYNIĆ ZIEMIĘ SOBIE PODDANĄ.

Dysputa trwała dalej. Ktoś się kłócił, ktoś nie wierzył, ktoś bełkotał bez sensu. Niektórzy chcieli się bić. W końcu rycerzy, jednego po drugim, ogarnął sen. Mocne wino obróciło ich ciała w kamienie, spoczywające na ziemi. Śnili o rzeczach, których na jawie nazwać nie potrafili. Zapomnieli o spalonym statku i Maurach.


Brat Jan cały czas stał na straży. Nie zauważył niczego niepokojącego, poza odgłosami z obozu. Po opowieści o czarowniku zaczęto mówić o dworach, ucztach, damach. Niektórzy wspominali swoje lata sprzed wstąpienia do Zakonu. Czy tak ma wyglądać Świątynia Salomona? Rycerze Chrystusa, nieustraszeni wojownicy, przynoszący chlubę Europie? Mówiono, że ruszam po wieniec męczeństwa. Dla świętego celu spaliłem okręty do zwykłego życia. Złożyłem śluby z wielką ochotą. Teraz, jako jedyny pełnię szlachetną rolę „najmniejszego w królestwie”. Jak oni, po pijanemu będą trzymać wartę?!
Rozkaz należy wykonać. Podszedł do Arnulfa, który miał go zmienić.

- Bracie Arnulfie! Bracie Arnulfie!

- Eee...

- Masz wartę! Wstawaj!

- Mm...

- Wstawaj do czorta, pijaku!

- Już idę, młokosie...

Gruby hrabia podniósł się ociężale. Niezgrabnym ruchem przepasał miecz i lekko się kiwając, wyszedł z namiotu. Jan, pełen myśli, zajął miejsce na sienniku. Jeszcze długo nie mógł zasnąć.

Arnulf tymczasem ledwo trzymał się na nogach. Opierał się o miecz, wbity w ziemię.

- Do kroćset! Jak ja tu wytrzymam?!

Zaczerpnął kilka głębokich oddechów. Poczuł się już na tyle lepiej, aby samemu stać. W głowie jednak nadal się kręciło. Resztkami wewnętrznej dyscypliny strzegł się przed zaśnięciem. „Masz trzymać straż!” – rozejrzał się wokoło. Nikogo nie ma. Coś słychać... A! To tylko ptak... następny. Czarne chmury przesłaniają księżyc. „O, zwalona kłodo, chciałbym odpoczywać, jak ty!”

Wtem coś poleciało w kierunku rycerza. Poczuł jakby użądlenie w ramię. Namioty zajęły się ogniem.

- Do broni! – zawołał. Kilku kompanów wyskoczyło z bronią i ruszyło w kierunku lasu.

- Saraceni!

- Tam jest jeden!

Jan puścił się w pogoń. Mały człowieczek w turbanie strzelił z łuku. Potem rzucił się do ucieczki.

- Dorwę cię!

Niziołek był na wyciągnięcie dwóch ostrzy. Nogi jednak miał szybkie. Chwycił sztylet. Zawołał coś po arabsku. Templariusz zamachnął się mieczem. Zabiłem! – pomyślał. Karzełek przystanął. Spod rozdartej na piersi szaty ciekła krew. Dobić go czy nie? Au!
Poczuł coś na nodze. Niewierny wbił mu sztylet! Krzyżowiec upadł na ziemię. Człowieczek zarechotał, niczym złośliwy troll.

- Masz, stworze!

Jeszcze dzierżył broń. Szaleńczym ruchem zamachnął się. Głowa łucznika poleciała pod drzewo. Z radością chwycił ją, zmierzając do obozu.


Walka trwała dalej. Rycerze ścigali napastników po lesie. Na plaży płonęły namioty. Piasek zdobiły ciała. Mniej więcej połowa hufca biła się w puszczy. Paru z mieczami czekało na wroga. Niektórzy siedzieli na ziemi, ze strzałami w ciele. Co jakiś czas przychodził brat, cały we krwi. Ostatni zjawił się, gdy świtało.

Wzeszło słońce. Komandor, zwrócony ku morzu, płakał.

 

- Niech Bóg zmiłuje się nad nami! – Gwałtownie odrzucił swój szyszak. Wprost na Jana, śpiącego po złej nocy.

- Moi rycerze! Mój Zakon!

3.1

Jutrzenka wschodzi nad wodą ciemną
I falujące morze oświetla
Dusza Stworzenia nocą oślepła
Teraz na powrót do życia się budzi

I wiatr się zrywa wielce szalony
Wodą, drzewami z nad-siłą targa
Niech się zakończy niemocy plaga!
Bo Ja słabego z korzeniami wyrwę!

Grzech wielki wczoraj został rozlany
W swej misji żeśmy się zaniechali
Ze smutkiem teraz ranek witamy

O cóżesz poczniemy z wrogiem człowieczym?
Kiedy na siebie niesiemy zgubę
Jak Skarżyciela słowom zaprzeczym?
           

3.2.

               Przegraliśmy – wyszeptał Alfred. Sumienie katowało go bez litości. „Ja, Alfred z Arcburga, potomek Chlodwiga, króla Franków. JA doprowadziłem do klęski niezwyciężonych Templariuszy na ziemi luzytańskiej. Zamiast cnoty, czujności, rozsądku – beztroska, pijaństwo, rozpusta. ZA MOIM PRZYZWOLENIEM!!! Mój krewny Hubert służy w Ziemi Świętej. Chrześcijanie znad Jordanu podziwiają jego pobożność, mahometanie zwą go Postrachem Pustyni. W pojedynkę zniszczył im twierdzę. Ja w jedną noc zatraciłem połowę hufca!”

Zakrył twarz dłońmi – obie czerwone od krwi. Łzy płynęły na głębokie rany. Nogi zgięły się – chciały się zapaść pod ziemię. Włosy siwiały w oczach. Wiatr zawiewał do tyłu płaszcz zakonny. Krzyżowcy ze smutkiem patrzyli na załamanego dowódcę. Zdawali sobie sprawę, że zawinili wczoraj. Komandor przez nierozwagę dopuścił się błędów, które wydały straszne owoce. Nikt jednak nie myślał, aby go zastąpić.

Jan podszedł do Alberta.

- Żałujesz za nasz wszystkich. Jezus na pewno to widzi. Prowadź nas na krucjatę. Dokąd inaczej pójdziemy?

- Janie... Czeka cię dobra przyszłość. Tylko nigdy nie popełniaj tego błędu, co ja.

Wtedy zjawił się brat Henryk. Był wycieńczony do granic możliwości. Ciężko dyszał. Pochylony do przodu, stawiał z ogromnym wysiłkiem kroki. Zaczerwienione oczy zdradzały jedno: ZMĘCZENIE.

- Komandorze! Bracia! – Wszyscy zwrócili uwagę na niego. – Na wschód prosto... Rzeka... Zamek... Saraceni...

Padł na ziemię. Ręce trzymał złożone na piersi. Wzdychał głośno ku górze. Ludwik podał mu wodę do picia. Zaczął też przemywać rany. Mimo to, po chwili Henryk wyzionął ducha.

- Umarł, aby dostarczyć nam nadzieję. – rzekł Roland. – Pomimo trudów gnał tutaj, aż do śmierci męczeńskiej, aż pot i krew wyszły zeń wszystkie. Tylko Prawda, tylko zbawienna Prawda może w ten sposób natchnąć człowieka. Henryku, godny jesteś między rycerzami Templum. Spoczywaj w pokoju!

Kapelan nie żył. Brat Walter za niego wyjął krucyfiks i pobłogosławił zmarłego.

4.1

Oto pora Twa, Wybrany
Zmierz się z Bestią, TERAZ, DZIŚ
Ogień Słońcem rozpalony
Podnieś z Wiarą, zamiast kryć

Bo machina zaraz ruszy
Koło dziejów toczy się
Ludzie zleją się w olbrzymy
Wznosząc gmach po świata kres

Od kołyski naznaczony
Cierpiałeś, by trzymać bat
Twoje serce rozżarzone
Spłoń, aby podpalić świat

4.2


             - Chodźmy, bracia! – zawołał komandor. – W Imię Pańskie, na śmierć!

Ruszyli, pełni determinacji. Wszak Henryk zginął za naszą nadzieję! Nie można przejść obojętnie wobec takiej ofiary. W krzyżowców z powrotem wstąpiła siła. Ich marsz dorównywał teraz szybkością biegowi. Nikt nawet nie chciał myśleć o zatrzymaniu się. Bez wątpliwości przyjęto fakt, że na wschodzie znajduje się gniazdo niewiernych. Lichwiarz w mieście może kłamać, lecz nie rycerz, umierający z przemęczenia!

Rześkie powietrze dodatkowo podsycało zapał. Prastare drzewa zdawały się pozdrawiać wyzwolicieli. W przeciwieństwie do pustyni – gęste zarośla chroniły przez okiem wroga. Każde wzniesienie zachęcało, aby je zdobyć i iść dalej.


Wkrótce zaczęło kropić. Ledwo wyczuwalna mżawka po chwili zmieniła się w ulewę. Olbrzymie krople tworzyły nieskończenie grubą ścianę. Żaden z maszerujących nie odezwał się słowem. Hufiec szedł, nie zwalniając tempa. Jednak skrycie nawet Jan marzył o ciepłym łóżku, z dala od dziczy. Zmęczenie, zimno dawały już znać o sobie. „I ja się czułem lepszy od nich? Wczoraj za szlachetny na templariusza, dziś będę jęczał o postój? NIGDY! Nie ma wyjścia. Po to poświęciłem życie bogacza, by zyskać świętość duszy. MUSZĘ zniszczyć starego człowieka, który nadal daje znać o sobie. Choćbym miał paść w tej drodze! Niech to się stanie nawet teraz!”

- Mój panie! – zawołał Otto. – To tam!

Dotarli do gościńca. Na jego krańcu, gdzie się kończyła puszcza, majaczyło wzgórze, ozdobione wieżą.

- Zejść z gościńca! – rozkazał komandor. – Za mną!Pobiegli za mistrzem. Stopy precyzyjnie odbijały się od ziemi, omijając przeszkody. Przemykali między drzewami zwinnie, niczym stado jeleni.

Nagle Alfred przystanął. Rozejrzał się, zaczął nasłuchiwać.

- Teraz cicho! Naprzód!

Wzniesienie było w rzeczywistości dużo większe, niż wydawało się z dala. Na wieży, zbudowanej z nieobrobionych kamieni, wyglądała ciemna twarz Maura. Mur wokół wznosił się na kilkanaście stóp. Od północy wiodła brama, pilnowana przez kilku strażników z łukami i mieczami. Co jakiś czas wjeżdżał wieśniacki wóz z jedzeniem. Przed bramą dokładnie sprawdzano, co znajduje się w środku. Woźnicę długo odpytywano, a i tak musiał czekać na, zewnątrz, gdy ładunek zabierano do środka. Po niecałym kwadransie otrzymywał pusty pojazd.

- Ludwik! Idź sprawdź, jak wygląda reszta wzgórza.

- Tak panie!

Rycerz pomknął wzdłuż drzew. Oby go nie dojrzeli! Oby wrócił szybko! W myślach wojownicy gorączkowo odmawiali modlitwy. Och, na wojnie jest tyle momentów, które o wszystkim decydują! W każdej sekundzie walki los może się odwrócić. Zwycięstwo oznacza szczęśliwe przejście przez tysiące prób. Wracajże szybko!

- Jestem! – Ludwik z powrotem przykucnął obok mistrza. – Wszędzie jest wysoki i obsadzony strażami. Jedynie od wschodu jest wyłom, zagrodzony jedynie drewnianą stodołą.

Mistrz dał sobie chwilę namysłu.

- Janie! Rolandzie! Zrobicie zamieszanie w bramie głównej! My wtargniemy całym oddziałem od strony stodoły! Wykonać!

- Tak, panie! – odpowiedzieli.

„Matko Najmilsza! Wstaw się za duszą moją!” pomyślał młody templariusz. Ruszyli ku bramie. Szaty z krzyżami zniszczyły się podczas walki w lesie, w trakcie wędrówki całkowicie się rozleciały. Teraz nie było od razu widać, kim są. Przynajmniej tak myślał Jan.Roland tymczasem wyjął krzesiwo. Kazał kompanowi przystanąć, aby móc podpalić małą fiolkę. Czyżby jakiś magiczny napój? Po kilku potarciach zapłonęła żywym ogniem. Mienił się kolorami, tryskał na wszystkie strony, był dużo większy od tajemniczego przedmiotu. Wprawna ręka brata rzuciła go ku strażnikom.

- Módl się, aby zadziałała.

Maurowie zaczęli krzyczeć. Po chwili paliło się całe wejście do grodu.

- Dobądź miecz, Janie!

Kilku mężczyzn w turbanach pobiegło do lasu. Po arabsku krzyczeli: „Wyjdźcie stąd! Albo was zabijemy!”. Rycerze rzucili się do walki.


Brata Jana zaatakował niewierny z krótkim, zagiętym mieczem. Uśmiechnął się – twarz miał wyjątkowo piękną, gładką, wręcz kobiecą. Z pewnością siebie usiłował sięgnąć serca. Na szczęście krzyżowiec się obronił. Kolejne uderzenie! W to samo miejsce, tylko z dołu. Tym razem trafił. Ból. Jan z determinacją ruszył na pięknisia. Spróbował go uderzyć w gardło. Nie tym razem! W nogi! Też nie! Saracen znów się uśmiechnął. Brzdęk! Brzdęk! Już blisko gardła chrześcijanina! O! Co to? Odruchowo uderzył muzułmanina w oko.

Jeszcze jeden! Mały, strasznie szybki! Prawie mnie już zabił! Boże Miłosierny! Nie pokonam go! Znowu! Znowu! Jego miecz... Odparowany! Chciał ściąć mi głowę. Zdenerwowałem go! Dam ci cios z dołu! Pokonany! Leży i kwiczy, obok jednookiego kolegi.

Następny! Tym razem z wielką brodą i potarganymi włosami. Hultaju! Rozpłatam cię! Brzęk! Brzdęk! Nie rozpłata! Maszkara atakuje w ramie! Uf! Nie! Teraz w nogi! Dobry jest! Za bardzo upodobał sobie kończyny. Chyba jest skuteczny. Czas umierać...

Hultaj spogląda w oczy... Już ma uderzyć! Nie widzi swej łydki! Spróbuję! TAK! Zabity!

Gdy dym pojawił się na wzgórzu, Albert wiedział.

- Ronald! Cały on! Do ataku!

Mozolnie zaczęli się wspinać po stromiźnie. Krok za krokiem, kamień za kamieniem. Byle nie spaść! Byleby nas nie ujrzeli! Oj! Całe szczęście! To nie wartownik! Zapalić drewno!

Stodoła buchnęła żywym płomieniem. Po chwili się rozleciała. Przed wyłom weszli waleczni zakonnicy. Naprzeciw dwunastu braciom stanęło około dwudziestu Saracenów. Posypały się strzały. Gruchnęły miecze. „Bóg tak chce” – zabrzmiało wezwanie. Rozpoczęła się brutalna walka. Ze wszystkich stron sypały się ciosy, pył, ogień. Duża część walczących straciła orientację i walczyła na oślep. Trzask! Brzdęk! To znów ranny krzyknął! Wszystko w rękach Boga! Niech żyje śmierć!

             Chrześcijanie się zorientowali, że walczy przeciw nim tylko siedmiu mahometan. W Ludwika wstąpiła taka siła, że dwóch z nich pogonił po chwili do puszczy. Roland zranił w brzuch strażnika bramy. Jan dodatkowo uśmiercił Saracena z wyjątkowo dużą brodą.   Najwyraźniej był to dowódca – jeden z tych pozostałych uciekł. Jego pobratymcy, nie mający tyle szczęścia, poddali się.

O zachodzie słońca na zamku odśpiewano „Te Deum”, zawieszając flagę z krzyżem.

5.1

Wieczna sława zwycięstwu, niech wróg idzie w błota
Po bojach oraz trudach skrzynia chwały złota
Trafia dziś w me ręce. Dzięki Wieczny Królu!
Że usta nierządnicy są zakryte w bólu!

Odsłonięto mi oczy, wzniesion na wyżyny
Nie kochałem błyskotek, zmyte wszelkie winy
Sztandar w twierdzi powiewa i powiewać będzie
Kto z zmysłów wyzwolony, ten może pójść wszędzie

Zapłonął ogień w górze, tysiąc lat nie zgaśnie
Dopóki zegar świata wybije czternaście
Do wieku dwudziestego cień tu nie zawita
Niewiernego Maura. Herezja pobita!

5.2.

               Na byłej twierdzy muzułmańskiej powiewał sztandar Świątyni. Wkrótce w puszczy Cera wyrosły miasta, do dziś radujące oczy. Templariusze cieszyli się kolejnymi nadaniami, co było dowodem ich docenienia. Stopniowo odbijano Iberię z rąk niewiernych. Choć w 1291 roku zakończyło się panowanie łacinników w Palestynie, to na Zachodzie wyrosły katolickie monarchie, które wkrótce wzięły udział w chrystianizacji dalekomorskich krain. Europa cieszyła się szacunkiem całej ziemi aż do dwudziestego stulecia.

Czy duch Bożego rycerstwa powróci, by ją znów uratować?

Wacław Dzięcioł