Megalomania zwana nacjonalizmem

W związku z konfliktem ukraińsko-rosyjskim w środowiskach narodowych obserwujemy wzmożone zainteresowanie wydarzeniami z przeszłości. Nie tylko UPA, ale i przeszłość dawnej Rzeczpospolitej, tematyka związków terenów dzisiejszej Ukrainy czy też Białorusi z polskością znów interesują szerokie rzesze nacjonalistów. Często jednak zdrowy rozsądek miesza się z czymś co ciężko nazwać inaczej niż megalomanią. Czy dowodzenie na każdym kroku, że dzieje Polski przepełnione są dowodami na wielkość naszego narodu, odmawianie innym ludom, z którymi tworzyliśmy wspólnie gmach Rzeczpospolitej jakichkolwiek pozytywnych przymiotów są wymogami nacjonalizmu? Czy można w ogóle powiedzieć, że dojrzały nacjonalizm każde widzieć w ojczystych dziejach jedynie wybitne osiągnięcia, jednocześnie deprecjonując osiągnięcia innych nacji?

Oczywiście temat jest obszerny i skomplikowany. Z całą pewnością od niepamiętnych czasów narody żyły raczej kultywowaniem mitów niż wyznawaniem rzeczowych faktów odnoszących się do wydarzeń, wokół których te mity narosły. Mit, jak uczy niezawodny Georges Sorel, jest „pewnym systemem obrazów, zdolnym wzniecić instynktownie wszelkie uczucia”. I wzniecanie tych uczuć widzieliśmy wielokrotnie w historii wszystkich narodów. Mity można kultywować, wzmacniać poprzez działania aparatu państwowego czy organizacji społecznych, ale można je też za pomocą tych samych narzędzi próbować zniszczyć, zatrzeć w świadomości ludu. Można próbować je redefiniować i tym tematem zajmiemy się w dalszej części tekstu.

Jak już powiedziano, nie jest dla samej konstrukcji mitu zbyt istotne jak było naprawdę. Przykład pierwszy z brzegu – bitwa na Kosowym Polu. Każdy, kto zna dzieje Serbów wie jak istotny jest to dla nich historyczny mit. Ogniskuje się on wokół starcia z Turkami z 1389 roku, które miało zakończyć się porażką, a w konsekwencji utratą przez Serbię niepodległości na kilkaset lat. Fakty jednak przeczą całej wytworzonej przez wieki ludowej narracji, naukowcom od dawna nietrudno jest zdekonstruować zwyczajowo przyjęty przebieg bitwy, czy rolę jej głównych bohaterów takich jak Miloš Obilić, który rzekomo miał zabić sułtana Murada I. Ostatecznie zresztą po kosowskiej bitwie niepodległa Serbia istniała jeszcze kilkadziesiąt lat. Cóż jednak z tego wszystkiego, skoro mit boju na Kosowym Polu, splatającej się z wizją Kosowa jako kolebki serbskiej państwowości (którą w rzeczywistości stanowiła pobliska Raszka, a nie samo Kosowo) pobudzał serca i umysły kolejnych pokoleń serbskich patriotów walczących o wolność i wielkość swojego kraju. Fakty były z tego punktu widzenia drugorzędne, ciężko zresztą było widzieć coś szkodliwego w wymienionych przeinaczeniach historycznych. Z drugiej jednak strony czymś raczej irracjonalnym byłoby upieranie się przy każdym szczególe tradycyjnej wersji bitwy, skoro badania historyków mówią coś innego.

My też na przestrzeni wieków mieliśmy mnóstwo własnych mitów historycznych. Takich, w których na ogół tkwiło ziarno prawdy, ale które w całokształcie prawdziwymi ciężko nazwać. Część z nich złudnie wydawała się przez stulecia podstawą naszej mocarstwowości i siły, a w pewnym momencie przychodziło nam ten pogląd zweryfikować bądź zreinterpretować, gdyż stawały się one czynnikiem ciążącym na drodze do dalszego rozwoju, swego rodzaju kulą u nogi. Na myśl nasuwa się tu przede wszystkim mit sarmacki. Upowszechniony w XVI wieku dzięki dziełom Macieja Miechowity i Marcina Kromera, odwoływał się do w jakimś stopniu być może nawet prawdziwych, jak chcą dziś badacze, przesłanek, wedle których przodkami Polaków byli pradawni irańscy Sarmaci. Mit ten dawał Polakom poczucie sięgającej tysięcy lat spuścizny po walecznym ludzie, którego władza rozciągała się daleko na wschód. To w sarmatyzmie tkwią korzenie słynnej szlacheckiej ksenofobii i poczucia wyższości naszego ustroju nad zagranicznymi. Sarmatyzm dawał legitymizację warstwie szlacheckiej do rządzenia, dawał podstawę do integracji bojarstwa ruskiego z polską szlachtą, do spolonizowania tego pierwszego. Był też sarmatyzm podstawą do usankcjonowania coraz bardziej uciążliwych rządów szlachty nad ludem. Jej separacja od reszty mieszkańców państwa nabierała wymiaru dominacji nad obcym czynnikiem etnicznym – chłopi czy mieszczanie przecież do potomków pradawnego narodu sarmackiego nie należeli, co innego litewski czy ruski szlachcic. Jak wspomniano, to w mitycznej sarmackiej wolności widziano podstawy dla coraz szybciej degenerującego się systemu demokracji szlacheckiej. I co charakterystyczne – im później, im nasz ustrój bardziej wyrodniał, tym przeświadczenie samej szlachty o jego wyjątkowości i wyższości nad innymi potężniało. Mit pozornie legitymizujący nasze ambicje mocarstwowe stawał się coraz większą przeszkodą na drodze do uzdrowienia stosunków społecznych i ustrojowych. Sarmatyzm pogrzebał Rzeczpospolitą – kiedy pokolenie reformatorów w II połowie XVIII wieku zabrało się za jej naprawę, zaczęło od odrzucenia sarmackich dogmatów. Na wierzch wysunięto importowane z Zachodu postulaty narodu masowego, obejmującego również inne stany, działano na rzecz zniesienia najbardziej szkodliwych, charakterystycznych dla sarmatyzmu wynalazków ustrojowych jak wolna elekcja czy liberum veto. Niestety było już za późno, by ocalić państwowość, ale udało się ocalić naród. Przetworzyć świadomość szlachty tak by zerwała ona ze stanowym egoizmem i hołdowaniem warcholstwu, które wedle sarmackich standardów ogniskujących pojęcie ojczyzny wokół „złotej wolności” uchodziło za przejaw patriotyzmu. Nie było to zresztą pełne wyłączenie elementów sarmackich z nowego projektu narodowego. Jak dowodzi Andrzej Walicki, zachodnie wzorce nieźle zrosły się z oczyszczonymi i zrekonstruowanymi ideałami staropolskiego republikanizmu, odwołującymi się m.in. do ruchu egzekucyjnego z XVI wieku.

Zwalczając kultywowane przez ponad 200 lat złudne pozory wielkości udało się wejść na drogę odbudowy. Trudną i wyboistą, jak pokazały dzieje naszego narodu w XIX wieku, ale zwieńczoną sukcesem. Na skutek szeregu niezależnych od siebie czynników naród II Rzeczpospolitej być może mniej znaczył w Europie niż szlachecki naród jej poprzedniczki, ale to z nim, z jego aktywnością i siłą woli, będącą w dużej mierze zresztą rezultatem wysiłków obozu Dmowskiego, wolimy się dziś identyfikować.

Polska Rzeczpospolita?

Jaka z tego płynie nauka na dziś? Przynajmniej w odniesieniu do naszego stosunku do ziem wschodnich można zarysować wizję rekonstrukcji dawnych mitów, oparcia ich na racjonalnych przesłankach w miejsce podtrzymywania pojęć anachronicznych – nie wytrzymujących zestawienia z faktami historycznymi, a z drugiej strony zupełnie irracjonalnych z punktu widzenia obecnych realiów politycznych.

Mit dawnej Rzeczpospolitej, państwa potężnego, dominującego w Europie Wschodniej przez 3 stulecia występuje w różnych konfiguracjach. Z jednej strony czynniki liberalne, nawiązujące do doktryny Giedroycia widzą w niej państwo wielonarodowe, którego mit należy eksploatować na potrzeby uzasadnienia konfliktu z Rosją. Z drugiej, środowiska narodowe często, choć nie zawsze, przejawiały tendencję do uznawania, że Rzeczpospolita szlachecka była po prostu państwem polskim (i żadnym innym), a stan ten miał sięgać już XV wieku. Ci nieliczni, którzy silą się czasem na wynajdowanie naukowych dowodów na udowodnienie obalonych dawno przez fachową historiografię tez argumentują, że Jagiełło wcielił Wielkie Księstwo Litewskie do Polski, że bojarstwo spolonizowało się bardzo szybko, że Rzeczpospolita Korony Polskiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego zwała się Rzeczpospolitą Polską, że inne tworzące państwo wspólnoty etniczne nie osiągnęły dostatecznego stopnia rozwoju, by nazwać je narodami. Z historycznego punktu widzenia są to bajdurzenia, podtrzymywane przez XIX-wiecznych publicystów, dziś w sposób jasny przestarzałe i nie odpowiadające prawdzie. Na dobrą sprawę magnateria z terenów Rusi południowej (dziś powiedzielibyśmy Ukrainy) polonizuje się gdzieś w pierwszej połowie XVII wieku, znaczna część szlachty ruskiej później, część zasila kozactwo. Nawet niechętny kozaczyźnie endek i najwybitniejszy badacz naszej nowożytności Władysław Konopczyński przyznawał zresztą, że drobna szlachta ruska wsparła masowo powstanie Chmielnickiego, mające wydźwięk zarówno klasowy, religijny, jak i etniczno-narodowy. W trakcie samego sejmu lubelskiego w 1569 roku posłowie Podlasia i ziem ruskich, jak dowodzi Jan Sowa w błyskotliwej choć z pewnością nieco przesadzonej książce „Fantomowe ciało króla”, kierowali się nie tyle nawet atrakcyjnością polskiej kultury (co zapewne też miało znaczenie), co faktem, że ich ziemie były nieustannie najeżdżane przez szlachtę z ziem koronnych... Podobnie w reszcie Wielkiego Księstwa Litewskiego – szlachta i magnateria, pomimo nasiąkania kulturą polską, politycznie polonizuje się późno, widać to w licznych źródłach np. korespondencji między rodami książęcymi, z której nieraz przebija otwarcie artykułowana niechęć do Polaków. Polonizacja ziem wschodnich była procesem długotrwałym i płynnym – pełna dominacja naszych wpływów tak kulturowych, jak i politycznych to zaledwie mniejsza część okresu w którym dzieliliśmy państwowość z przodkami dzisiejszych Litwinów, Białorusinów i Ukraińców. Wbrew popularnemu mitowi, nawet Konstytucja 3-go Maja ochrzciła zreformowane, unitarne państwo mianem po prostu Rzeczpospolitej, a nie Rzeczpospolitej Polskiej, choć ten drugi termin występował czasem w użyciu potocznym dla całości organizmu politycznego, gdzieś od II połowy XVII wieku, a w okresie Sejmu Wielkiego polonizacja elit ziem wschodnich była oczywiście już bardzo zaawansowana. Nie trzeba dodawać, że na ziemiach tych spolonizowana szlachta była daleko mniej liczna niż na terytoriach rdzennej Polski, według niektórych historyków być może nawet nie przekraczała 1% ludności. Inne warstwy z polskością styczność miały znacznie mniejszą bądź zupełnie sporadyczną. Wiele się zresztą dziś w środowiskach historyków mówi o tym, że stosunki społeczne na ziemiach kresowych do złudzenia przypominały wówczas relacje w krajach kolonialnych.

Oczywiście zachodzi, wypowiedziane bodaj przez Daniela Beauvois prawdopodobieństwo, że gdyby nie rozbiory to działania Komisji Edukacji Narodowej doprowadziłyby do spolonizowania ziem aż do Dniepru, choć i tu można się spierać, czy nie wystąpiłyby prędko ruchy odśrodkowe, takie jak widzimy dziś w Wielkiej Brytanii na przykładzie Szkocji czy też w rozpadającej się narodowościowo Hiszpanii. Ludność szeroko pojętych kresów wschodnich potężnie się przecież różniła od tej, z której zbudowano nowoczesny naród polski. Nie ma to zresztą specjalnego znaczenia w obliczu rozkładu i rozbioru gmachu państwowego przez ościenne potęgi.

Konkludując, jakkolwiek nie zachodzi wątpliwość, że to czynnik polski był w dawnej Rzeczpospolitej najbardziej oświecony, najbardziej istotny i decydujący, że ta dominacja z biegiem kolejnych wieków się pogłębiała, że ostatecznie polskość stała się czynnikiem jednoczącym elity tego państwa, to wyciąganie z tego wszystkiego wniosków iż od pierwszego Jagiellona po Stanisława Augusta na terytoriach całości władztwa Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego mamy do czynienia z jednym państwem polskim jest bzdurą. Przez 2 stulecia od zawarcia unii w Krewie Litwa stanowi odrębne od Polski państwo, prowadzące swoją politykę, choć, jak już zauważono, zrastające się z naszą ojczyzną coraz silniejszymi więzami. Nie znaczy to oczywiście, że mamy wykreślać z naszej narodowej mitologii np. triumfy litewskich husarzy. Mamy prawo do tego dziedzictwa, ale zauważmy że często będziemy to prawo dzielić z innymi narodami. Truizmem zresztą będzie stwierdzenie, że kiedyś nieco inaczej definiowano narodowość. My w ogóle lubimy sobie powtarzać, że w przeciwieństwie do większości okolicznych nacji jesteśmy narodem historycznym, z nieprzerwaną ciągłością dziejów, a zapominamy, że polskość jako taka jest obecnie zgoła czym innym niż jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku. Cóż zresztą dziś znaczy ta nieprzerwana ciągłość, skoro narody co do których odrębności i indywidualności nikt nie ma wątpliwości, jak Włosi czy Niemcy mają bardzo poszatkowaną historię i na dobrą sprawę też czują się wspólnotami narodowymi od względnie niedawna. Dla statystycznego polskiego nacjonalisty jednak to Ukraińcy czy Białorusini będą „sztucznymi narodami”. W jaki sposób dowodzenie takich tez ma służyć polskim interesom tego nikt merytorycznie nie potrafi opowiedzieć.

Najzabawniejsze jest jednak gorszenie się faktem, że narody kresowe odcinają się od dziedzictwa Rzeczpospolitej Obojga Narodów, połączone z jednoczesnym głoszeniem, że wszystko w jej dziejach było „polskie”. Przechodząc od dysput historycznych do politycznych zwolennicy takiej linii powtarzają, że utrzymywanie tej narracji jest w polskim interesie, nie dostrzegając jak groteskową konstrukcję tworzą. Aby skutecznie realizować polskie interesy trzeba je najpierw trzeźwo zdefiniować, a nie tylko powtarzać frazesy o tym, że się je realizuje.

Przestroga na dziś

Jak jednak zauważono na wstępie fakty a mity narodowe to dwie różne rzeczy. Czy jednak naprawdę ma sens uznawanie, że jedynie Polska ma prawo do spuścizny wspólnoty politycznej ogarniającej przodków kilku współczesnych nacji? Bo przecież nie ma nic gorszącego w tym, że świadomi narodowo Białorusini chcą widzieć w sprzymierzonym z Polską Wielkim Księstwie Litewskim swoje państwo, a Ukraińcy poczuwają się zarówno do historii księstw ruskich wschodzących w skład tego księstwa, jak i kozaków, którzy z Rzeczpospolitą potrafili nie tylko wojować, ale i współżyć.

Czyż nie warto podjąć starań na rzecz redefinicji mitu Rzeczpospolitej, która, choć przez nasz naród naznaczona najbardziej, to jednocześnie była matką dla innych żyjących tu ludów? Jakkolwiek bliska jest nam koncepcja Międzymorza i integracji narodów regionu, to nawet w wypadku jej odrzucenia jaki sens ma usilne wmawianie wszystkim, że wszystko co zdarzyło się od XV do XVIII wieku pomiędzy Gdańskiem a Dnieprem to historia tylko i wyłącznie Polski? Jest chyba wyrazem swoistej niedojrzałości poczucia narodowego czy zakompleksienia obserwowanego u narodów autentycznie młodych bądź niedostatecznie wykształconych próba dowiedzenia światu, że wszystko co dobre i wielkie jest dziełem własnej nacji. Nie twierdzimy oczywiście, że Białorusini są narodem „historycznym” w takim samym stopniu jak Polacy, ale czy naprawdę logicznym jest wywód, według którego nie mają oni żadnych praw do traktowania spuścizny swoich genetycznych przodków, żyjących na ich ziemiach jako swoich? Jeden z moich dobrych kolegów niegdyś dowodził, że prawa historyczne do dziedzictwa Rusi Kijowskiej ma dzisiejsza Polska, bo to na nią one spłynęły w wyniku unii polsko-litewskiej i polonizacji wschodnich części państwa. Kiedy z biegiem czasu zorientował się jak mało racjonalne jest powyższe podejście do tematu, szybko uznał, że naturalną spadkobierczynią państwa kijowskiego jest Rosja… Polska, nawet Rosja, każdy byle nie Ukraina, bo przecież Ukraina nie ma historii, Ukrainy nigdy nie było, Ukraińcy to sztuczny naród, Ukraińców wymyślili Austriacy… Tyle bzdur opartych na raczej terminologicznych przesłankach wynikających z faktu, że XIX-wieczny (notabene rekrutujący się w swoich początkach z świadomych swojego pochodzenia potomków kozactwa), ruch ukraiński przyjął inną niż „Ruś” nazwę swojej ojczyzny, gdyż ta została zaprzęgnięta w tryby carskiej propagandy.

Czy naprawdę w polskim interesie narodowym leży wytykanie na każdym kroku Ukraińcom czy Białorusinom, że osiągnęli historycznie niższy pułap, że ich elity dały się zasymilować i nie mają historycznej ciągłości narodowej, takiej jak Polacy czy Węgrzy? Co nam z tego przychodzi w sytuacji gdy przynajmniej Ukraińcy twardo stoją przy kursie narodowego uświadomienia, i jest to proces zapewne nieodwracalny? Mit wyłącznie polskiej Rzeczpospolitej, do której nie miałyby prawa odwoływać się inne narody jest nam politycznie zbędny a wręcz szkodliwy. Jest też sprzeczny z faktami i prosty do obalenia na gruncie rzeczowej historycznej dyskusji. Koniecznością jest więc jego modyfikacja, przekształcenie w kierunku, który nie będzie w tak bezsensowny sposób kolizyjny z historiografiami narodów sąsiednich. Bo czyż nie przynosiłoby nam to większej chwały, że narody sąsiadujące z nami od wschodu widzą swoje korzenie w potężnej regionalnej wspólnocie, która koncentrowała się przecież wokół Krakowa a później Warszawy?

Można oczywiście upierać się przy twierdzeniach, że np. Ukraińcy uważają dawną Rzeczpospolitą za zabór, co generalnie nie odpowiada prawdzie. Z ich punktu widzenia zabór zaczął się dopiero wraz z Unią Lubelską i ekspansją polskiej szlachty na tereny ukraińskie oraz polonizacją ich magnaterii. Nie dziwne zresztą, że mają taki stosunek do tych zagadnień. Ciekawszym jest fakt, że od jakiegoś czasu, jakby zdając sobie sprawę z wagi oddziaływania mitów historycznych na współczesność, również ukraińscy nacjonaliści zaczęli silnie podnosić te elementy wspólnych dziejów Rzeczpospolitej, które nas jednoczą, jak bitwa pod Orszą czy epopeja wielkiego kozackiego hetmana Petro Konaszewicza-Sahajdacznego. To dobry znak na przyszłość, bo nasza historia to nie tylko wojny i rzezie, ale także wieki wspólnego życia. Nie chodzi oczywiście, by przejmować wizje historii innych narodów – jeśli ktoś taki wyciągnął wniosek z powyższego artykułu, to znaczy, że nic z niego nie zrozumiał.

Nasze rozumienie dziejów Polski i regionu musimy być może przemyśleć na nowo. Intuicja podpowiada, że nawet w micie sarmackim znajdziemy dziś pierwiastki, które warto rewitalizować i podtrzymywać. Mowa tu przykładowo o otwarciu się na Wschód, z którym Polska powinna zacieśniać stosunki ekonomiczne, a także polityczne. Oszałamiające triumfy polskiego oręża tych czasów, heroiczne życiorysy wielkich hetmanów, a także przykład potężnej mobilizacji narodu w obronie kraju w połowie XVII wieku dają budujący wzorzec także dziś, przy całej świadomości wad tej epoki, których chyba nie ma sensu tuszować.

Rozumny nacjonalizm występuje przeciwko bezrefleksyjnej megalomanii, gdyż raczej szkodzi ona niż buduje. Oczywiście Polacy muszą być wychowywani w kulcie swojej ojczyzny i jej historycznej wielkości, wystarczy jednak odpowiednio umiejscowić akcenty dawnego mitu polskiej Rzeczpospolitej, by mógł on służyć naszemu narodowi również dziś.

Jakub Siemiątkowski