Sierpień to niezwykle istotny miesiąc dla polskiej narodowej pamięci. Wraz z początkiem tego miesiąca datuje się rocznica rozpoczęcia największej jednorazowej hekatomby naszego narodu, a więc Powstania Warszawskiego. Następnie, na półmetku, świętujemy już tzw. Cud nad Wisłą. Nie jest żadnym przypadkiem, że System wydaje miliony na promocję Powstania Warszawskiego. Sam fakt, że właśnie z tego wydarzenia historycznego okupacyjny reżim uczynił obiekt najświętszego i niepodważalnego kultu, powinien każdego myślącego nacjonalistę zastanowić. Tym bardziej, że widzieliśmy na przykładzie tegorocznych obchodów obu ww. rocznic, o ile szczebli niżej uplasowano jedno z największych zwycięstw oręża polskiego w historii – wiktorię nad bolszewikami z 1920 roku.
Zresztą warszawski reżim nie chce, aby i z tego wydarzenia Polacy wyciągnęli właściwe wnioski. Albowiem czcimy Bitwę Warszawską bez większej refleksji. Ciągle i wszędzie mówi się tylko o wspaniałym zwycięstwie militarnym, bądź też powiela nawet brednie o „cudzie” – tak jakby Polacy byli genetycznie ułomni i nawet mając przewagę zbrojną, w morale oraz lepiej rozegraną taktykę bitewną, byli w stanie pobić wroga tylko za sprawą interwencji siły wyższej. Tymczasem i Bitwa Warszawska, w szerszym kontekście, jest dla nas rocznicą posępną. Niedawno ukazała się na rynku książka młodego konserwatysty i historyka, Piotra Zychowicza „Pakt-Piłsudski Lenin”. Nie czytałem jej, ale bazując na własnej wiedzy spodziewam się, co w niej znajdę, gdy wreszcie trafi w moje ręce. Pan Zychowicz wylał zapewne kolejny kubeł lodowatej wody na rozżarzone głowy „sarmatów”. Książka, co zostało już zapowiedziane, oscyluje wokół m.in. tej tezy, że nasze zwycięstwo pod Warszawą zmarnotrawiliśmy już rok później w Rydze, zaniechując agresji na terytoria opanowane przez zdziesiątkowanych i zdemoralizowanych Sowietów. To kolejna gorzka pigułka, trudna do przełknięcia, zwłaszcza dla orędowników „patriotycznej poprawności”.
Myliłby się ten, kto chciałby ciskać gromami np. w Piłsudskiego czyniąc z niego głównego odpowiedzialnego tej sprawy. Bardziej odpowiedzialną od niego jest nasza historia. Piłsudski to produkt narodu, który go wydał. Owa „niechęć do zwyciężania” jest zjawiskiem stałym w historii Polaków, nierozerwalnie związanym z naszą mentalnością i zwyczajem. Zapytuję: jak to się stało, że nawet w naszym języku tradycyjny słowiański „oręż” od jakiegoś czasu całkowicie ustąpił jednoznacznie defensywnej w brzmieniu „broni”? W języku polskim znajdziemy klucz do wielu tajemnic polskiej polityki na przełomie historii. Ilekroć zatem słyszę o tym, że „musimy się obronić”: przed inwazją imigrantów, naciskami agresywnego i znakomicie finansowanego homo-lobby, kolonizacją międzynarodowego kapitału, przed czerwonymi itd. itd., to muszę przyznać – robi mi się niedobrze. Przedstawiając sprawę w ten sposób skazujemy się na klęskę jeszcze przed pojęciem walki.
Pozwolę sobie po raz kolejny wrócić przy tej okazji do naszego wielkiego geniusza – Jana Mosdorfa. Otóż pisał on na kartach „Wczoraj i Jutro”, że tragedią Kościoła Katolickiego (a co za tym idzie, cywilizacji europejskiej) było odczepienie się od jego konduktu narodów germańskich. Tych, które niegdyś nawracały świat ogniem i mieczem. Owych Niemców, Szwedów, czy Anglików, którzy potrafili i nadal potrafią myśleć o polityce w kategoriach agresji i podboju (choć ekspansja ekonomiczna chwilowo zastąpiła Blitzkrieg). Dalekosiężnym skutkiem dziejowym było to, iż to pogańska, narodowosocjalistyczna Rzesza będąca nieślubnym dzieckiem reformacji i XIX-wiecznej filozofii niemieckiej, nacierała na bolszewików w imię własnych, szalonych idei. Gdzie zaś była wówczas „cywilizacja łacińska”? Rozbita pomiędzy narodowym socjalizmem a koalicją anglosaską, była na totalnie przegranej pozycji i to niezależnie od alternatywnych scenariuszy. Obecnie zaś nacje germańskie, najbardziej karne i zdyscyplinowane ze wszystkich nacji Europy, stanowią forpocztę bolszewizmu XXI wieku, jakim jest liberalizm. Nie jest zresztą, mówiąc na marginesie przypadkiem, że właśnie te narody mają dziś charakter najbardziej spasionych ekonomicznie, że wykorzystuje się je do wyzyskiwania i uciskania reszty Europy. Międzynarodowa sitwa finansowa wie doskonale, z jakim zagrożeniem wiąże się głodny i bezrobotny Niemiec. Dlatego wolą oni za wszelką cenę uniknąć niechcianego scenariusza (czego jesteśmy świadkami w kwestii zadłużenia Grecji – konsekwentnie idzie się Niemcom na rękę), choć nadchodzący wielkimi krokami kryzys na rynkach finansowych z pewnością wystawi te starania na poważną próbę.
Na katolickim, procywilizacyjnym posterunku pozostały natomiast, jak pisze Mosdorf, „degenerujące się już wtedy” ludy śródziemnomorskie, Francja i właśnie Polska. Jeśli spojrzeć na historię francuskiej wojskowości, nie znajdujemy tam imponujących sukcesów. Zaszczepił je we Francuzach dopiero genialny korsykański Włoch – Napoleon. A my, Polacy? Mimo bitności, z której tak lubimy słynąć, od wieków ograniczamy się do „obrony i koniec” – czego znakomitym przykładem jest, że po rozgromieniu czerwonej dziczy pod bramami Warszawy na własne życzenie podpisaliśmy traktat przegranych w Rydze. Traktat co do zasady wręcz szaleńczy, gdyż bolszewicy, jako strona przegrana, oferowali nam znacznie więcej.
W Polsce, ów problem z pojmowaniem polityki zagranicznej (której wojna jest tylko przedłużeniem) został dodatkowo pogłębiony przez mylne, wręcz obłędne posługiwanie się pojęciem „honoru” bez zrozumienia różnic między działaniem jednostki, a działaniami ruchu, czy organizacji państwowej. Jak pouczał Stanisław Cat-Mackiewicz: „Aby je zrozumieć [pojęcie honoru] należycie trzeba znać dobrze czasy średniowiecza i feudalizmu, wśród których ono wyrosło. Jest to pojęcie w którym mieszczą się równomiernie pierwiastki zaszczytu i obowiązku. Już wtedy honor rycerza polega na czym innym niż honor zakonnika. W spadku po średniowieczu pojęcie honoru dotrwało do czasów łodzi podwodnych i oto zwyczajem marynarzy wojennych, kapitan ginie ze swoim statkiem. W Japonii generał, który naraził wojsko na klęskę popełnia samobójstwo według odpowiedniego rytuału, ale żaden z samurajów, którym wspaniałego poczucia czci nikt nie odmówi, nie wzywa swego kraju, swej Ojczyzny, do popełnienia samobójstwa w imię narodowego honoru. Honor szlachcica japońskiego jest inny, honor państwa inny, honor żołnierza znów powinien być inny od honoru dyplomaty.”
My natomiast nienawidzimy zachowywać się „niehonorowo”, przekładając moralność ludzką na państwową/organizacyjną, której egzystencja jest, moim skromnym zdaniem, co najmniej wątpliwa. A więc, przykładowo, nie śmiemy uderzać na wroga znienacka, zagarniać jego terytoria, „bo to nie nasze” etc. Najlepsi z nas nie obawiali się spłonąć żywcem pod gruzami Warszawy, ale przerażała ich myśl o „niemoralnym występku”, za jaki uważali czysto taktyczne zaniechanie samobójczego powstania przeciw wycofującej się niemieckiej masie upadłościowej. Przenosząc te rozważania na poziom abstrakcyjny – podobnie wygląda sprawa z walką, jaką nacjonaliści polscy prowadzą przeciw Systemowi. Upraszczając, jest to taktyka otwartych przyłbic, maszerowania z flagami i krzyczenia „uderz mnie!”. Jakże to wszystko honorowe i rycerskie. Jakże musi bawić tych Azjatów, którzy to obserwują z okien budynków rządowych. Nie, cała ta gra w otwarte karty nie wystarczy. Musi być jeszcze drugi wymiar tej walki.
Powiedzmy to więc z całą stanowczością: nie ma żadnego sensu uszczuplać swój arsenał środków poprzez posługiwanie się „honorem” w walce z bezdusznym systemem o azjatyckim rodowodzie i wybitnie wschodniej mentalności. Czym innym są relacje koleżeńskie. Dzisiejsza walka polskich i europejskich narodowców z demoliberalizmem to nie jakiś Grunwald, w którym dwie chrześcijańskie armie wymieniają się rytualnymi pozdrowieniami, a następnie nacierają na siebie w wyznaczonym miejscu, od A do Z przestrzegając ściśle ustanowionych reguł. System, z którym chcemy walczyć nasyła seryjnych samobójców, kłamie, tumani, klepie po plecach, które następnie przeszywa stalą. Uczynienie z Powstania Warszawskiego centralnego kultu dla Polaków jest właśnie jedną z takich parszywych, do cna zakłamanych zagrywek – z jednej strony wziąć Polaczków pod włos, hołubić ich męstwo, szafować krwią poległych bohaterów, z drugiej – utrwalić w tradycyjnych, zgubnych przekonaniach – że „nie dało się inaczej”, że „to wina wszystkich poza nami, że wyszło jak wyszło” i co najważniejsze – że powinniśmy ciągle tylko umierać dla ojczyzny, a nie zabijać dla ojczyzny. Osobiście preferuję to drugie rozwiązanie. Wszyscy w głębi duszy je preferujemy. Oczywiście nietrudno się domyślić, dlaczego rządzący nami kolaboranci banksterów mają w tej sprawie inne zdanie.
Jako „szturmowcy”, młodzi Polacy, rewolucyjni Europejczycy, znajdujemy się jednocześnie w takim momencie dziejowym, że jakiekolwiek okopywanie się, schodzenie do podziemia, względnie postulowane przez niektórych kolegów „budowanie alter społeczeństwa, które za 150 lat sięgnie po swoje” nie ma już żadnego sensu. Jesteśmy, tak jak nad Wisłą w 1920 roku, za słabi aby się bronić. Musimy więc nieustannie szturmować, atakować. Wszędzie tam, gdzie tylko można, jednoczyć swoje wysiłki i uderzać w system – nawet na najmniejszym mikropoziomie. Należy przestać zadowalać się wiecznymi „kontrami”. Rocznica Bitwy Warszawskiej powinna nam przypomnieć, że udana kontra bez dalszej agresji aż do ostatecznego zwycięstwa równa się wycofaniu i sromotnej klęsce. Nie możemy „obronić się przed agresją liberalizmu”, bo jeśli się obronimy, to ten liberalizm wróci i tak czy siak nas pożre. Musimy po zwycięskiej kontrze ścigać go, w porozumieniu z nacjonalistami Europy – aż dorżniemy go na Wall Street.
Zdaję sobie sprawę, że moje słowa mogą zostać wzięte na opak przez większość polskich czytelników, mocno uwarunkowanych przez polski romantyzm. Doprecyzuję więc: kiedy piszę „szturmować”, „atakować” etc., nie mam na myśli „wywoływać następne Powstanie Warszawskie”. Broń Boże. Nigdy więcej tak nieodpowiedzialnych decyzji. Nie chodzi mi o rzucanie się z finkami na regularne wojsko, jak to robili zdesperowani rumuńscy legioniści w 1940 roku, ani o obecne coroczne ciskanie kamieniami w polską policję, akurat najmniej winną. Zachowując szacunek do naszych wielkich bohaterów z ogarniętej powstaniem Warszawy, powinniśmy wyraźnie odgrodzić bohaterstwo od skuteczności, bo jedno nie oznacza automatycznie drugiego. I tu właśnie na scenę wchodzi przebiegłość. Odsłanianie przyłbicy w walce z takim wrogiem równa się samobójstwu, ostatecznej śmierci naszych ideałów. Jedyne, co nam chwilowo zostaje, to małe zasadzki, wojna podjazdowa, infiltracja, wojna na skroś niewidzialna, ale nieustanna i totalna. Wojna na pięści na ulicy i na informacje w Internecie. Zdobywanie dusz, ożywianie umysłów poprzez wykłady i miażdżenie wrogich wieców. Milion mikroskopijnych działań, ale skoordynowanych najlepiej, jak to tylko możliwe. Skupianie się na sprawach niewielkich, w których można osiągnąć sukcesy.
Źródłem naszych inspiracji stricte politycznych musi stać się pokolenie Dmowskiego, Piłsudskiego i Studnickiego, które swoją przebiegłością i mierzeniem zamiarów na siły zwyciężyło niepodległość Polski, a nie świta od Becka i Bora-Komorowskiego, która tak łatwo i tak bezmyślnie Polskę przegrała. Sięgać po broń, środki natury ostatecznej w celu eliminacji wrogów ojczyzny? Tak, ale tylko wtedy, gdy sprawa nie wygląda beznadziejnie. Dosyć całopaleń. Czas na dyscyplinę, czas na przebiegłość i żelazną wytrwałość. Jeśli trzeba, będziemy dla celów taktycznych przebierać się w demokratyczne ciuszki niczym wilki w szaty owiec. Zrobić to i jednocześnie nie stracić zdrowego karku ideowego, nie zapomnieć o tym, kim się jest – oto sztuka czyniąca politycznym żołnierzem XXI wieku.
Musimy zawsze pamiętać, co jest naszym ostatecznym celem: a jest nim rewolucja narodowa, obalenie obecnego porządku zbudowanego przez ubeków trzymanych na smyczy międzynarodowej finansjery i korporacyjnych bestii. Dla jego realizacji powinniśmy być gotowi na wszelkie niemoralne świństwa wobec systemu i jego żołdaków. Nie da się bowiem zdradzić zdrajcy, ani okraść złodzieja.
Daniel Kitaszewski