Nacjoprymitywizm – epidemia głupoty

Jeżeli istnieje jakaś dobra rzecz w pladze gimbopatriotyzmu, to jest nią chyba tylko możliwość oglądania całkiem niezłego kabaretu – w końcu śmiech to zdrowie, a powodów do niego za sprawą „narodowej” dzieciarni jest zawsze sporo. Oczywiście, na dłuższą metę jest on bardziej denerwujący niż śmieszny, a także zwyczajnie dla polskiego nacjonalizmu szkodliwy, jednak przy zjawisku prymitywizacji idei, które przybiera na sile, i trudno w nim znaleźć cokolwiek zabawnego, stanowi problem dużo mniejszego kalibru. Obrazowo rzecz ujmując, gimbopatriotyzm jest zaledwie drzazgą w stopie, natomiast o wiele poważniejszy nacjoprymitywizm przypomina już raka z przerzutami.

Choć lata 90., kiedy to idea radykalnego nacjonalizmu była radośnie deprecjonowana przez skinheadowską patologię, dawno już są za nami, sama patologia (tyle, że ubrana w wygodniejsze i droższe łaszki) ma się dziś doskonale. Jest bardzo żywotna, wykazuje też tendencje do szybkiego rozmnażania się i przybierania najróżniejszych mutacji. Na fali sukcesów frekwencyjnych narodowych demonstracji oraz upowszechnienia mediów społecznościowych, trafiła więc i „pod strzechy”, dość skutecznie przyćmiewając nacjonalistyczny głos zdrowego rozsądku. Dzieje się tak pomimo tego, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat idea narodowo-radykalna poczyniła duży krok naprzód, by wymienić tylko ogólny wzrost świadomości wśród zaangażowanych działaczy, poziom samoorganizacji i samorozwoju, a także wysyp bardzo pożytecznych inicjatyw (działalność wydawnicza, społeczna, itd.). Rozwój radykalnego nacjonalizmu jest jednak ustawicznie hamowany przez nieodpowiedzialne, nieprzemyślane i skrajnie przedmiotowe traktowanie idei przez zwykłe pospólstwo, które rości sobie prawo do tytułowania się narodowym i radykalnym. Trudno się oprzeć wrażeniu, że polski narodowy radykalizm stał się zakładnikiem upadku myślenia, a jego instrumentalne wykorzystywanie (nazwa, symbolika) jest dobrym alibi dla zwykłego chamstwa i prymitywizmu, których w polskim społeczeństwie nie brakuje. Zamiast ambicji zostania prawdziwą awangardą intelektualną i rzeczywistą alternatywą dla bylejakości oraz marazmu w polskim życiu społeczno-politycznym, narodowemu radykalizmowi przyprawiono gębę nacjoprymitywizmu, na co w pocie czoła pracują zastępy pozerów i zwykłych idiotów, którzy do swojej pustki umysłowej dodają quasi-radykalną retorykę, z zapałem niszcząc wszystko, co mozolnie zostało wypracowane przez nielicznych, dla których narodowy radykalizm to nie zabawa czy chwila oddechu od „prawdziwego” życia.

Narodowy radykalizm w krzywym zwierciadle, czyli wybuchowe połączenie arogancji, nieuctwa i odporności na wiedzę ze zwyczajnym buractwem, stał się „wizytówką” polskiego nacjonalizmu. Choć głupota jest ponadnarodowa i ponadczasowa, to w Polsce przybrała ona formę niemalże oficjalną, co z łatwością można zaobserwować, patrząc na wytwory „myśli” narodowo-prymitywnej, zalegającej w czeluściach Internetu, który ma obecnie największy wpływ na kształtowanie się opinii i postaw. Zagadnienia natury geopolitycznej, gospodarczej, religijnej czy historycznej, trafiają w ręce samozwańczych „ekspertów”, którzy mają wyraźny problem z poskładaniem kilku logicznych zdań w języku ojczystym. Stąd też lawina kłamstw, niedomówień, półprawd, odziana w szaty internetowych grafik i memów – mówienie w tym przypadku o idei narodowo-radykalnej, bądź awangardzie myśli politycznej, jest zwykłym naigrawaniem się z nich. Do niedawna w czołówce nacjoprymitywistycznej „działalności” była mityczna już „antykomuna”, która ustąpiła w ostatnim czasie miejsca problematyce stosunków polsko-ukraińskich oraz aktualnemu problemowi pozaeuropejskiej imigracji. Wystarczy pobieżna tylko lektura internetowych dyskusji, by wyrobić sobie zdanie na temat kondycji umysłowej większości polskich „nacjonalistów”. Poziom rozmów, argumentacji oraz ogólnej kultury oscyluje gdzieś wokół przydworcowej mordowni, pełnej najbardziej zdegenerowanego elementu. Nie chodzi tu bynajmniej o takie czy inne stanowisko – problemem jest wspomniany brak poważnej, merytorycznej dyskusji oraz umiejętności klarownego wyrażenia swojego stanowiska. Ktoś, kto na dzień dobry dostanie po oczach serią rozmaitych „banderowców”, „UPAińców”, „kozojebców” czy „ciapatych”, bo takie słownictwo dominuje w wypowiedziach „narodowej” menażerii, niechybnie stwierdzi, że większość podających się za nacjonalistów to zwykłe intelektualne bydło, mentalne bagno, które lepiej omijać z daleka. Niestety, niebezpodstawnie.

Antyukraińska szowinistyczna histeria, której doskonałą ilustracją jest młodzieniec odlewający się na grób Stefana Bandery, antyimigranckie nastroje, które stały się pożywką dla pokazania urbi et orbi zwykłego, żenująco „biednego” rasizmu i braku zrozumienia prawdziwych mechanizmów, kierujących do Europy przybyszów z Afryki i Azji, stały się podręcznikowym wręcz przykładem nacjoprymitywizmu. Nieważne jest przy tym, czy ten prymitywizm jest prezentowany przez bezzębną żulię, działającą na odcinku „akcji bezpośredniej”, czy też ma postać pseudointelektualnej, czesanej w ząbek „elity”, która w swoim naturalnym środowisku, jakim jest Internet, codziennie płodzi bełkotliwe miazmaty – w ostatecznym rozrachunku, wszelkie te działania uderzają w narodowy radykalizm, coraz bardziej go izolując i ośmieszając. Podane wyżej przykłady są tylko czubkiem cuchnącej góry śmieci, która coraz bardziej zatruwają powietrze, przyprawiając o ból głowy i nudności. O ile wspomniany na początku gimbopatriotyzm jest domeną osób raczej młodych, tak w wielu przypadkach przeradza się już w „dojrzały” nacjoprymitywizm, który coraz trudniej wykorzenić, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę wstydliwy problem odporności dorosłych Polaków na słowo pisane. Choć autentyczni wyznawcy idei narodowo-radykalnej nie ustają w wysiłkach, by uwolnić ją od zalewu paranacjonalistycznego syfu, żywotność nacjoprymitywizmu jest zatrważająca. Przypomina to nieco herkulesowy pojedynek z Hydrą lernejską, lecz jest to jedyne wyjście, by rewolucyjnemu nacjonalizmowi przywrócić należne mu przecież miejsce w czołówce twórczej myśli. Co prawda medycyna zna przypadki samoczynnych remisji nowotworów, lecz tutaj z pewnością nie obędzie się bez radykalnego ciachania lancetem. Bez tego rak będzie się stale rozprzestrzeniał.

 

Zbigniew Lignarski