„Nowe perypetie w polskim piekiełku”

W ciągu ostatnich dwóch miesięcy namnożyło się sporo wstrząsów, które drastycznie przyspieszyły i tak postępującą delegitymizację obecnej koalicji rządzącej polskim protektoratem amero-unijnym. Idiotyczne wpadki prezydenta-rezydenta uwieczniane na kamerach bystrych przechodniów i wrzucane w Internet, bezustanne wycieki i przecieki, niewyobrażalna buta naszych kolonialnych zarządców… tego wszystkiego byliśmy świadkami. W społeczeństwie bardziej ospałym niż w Macedonii czy na Białorusi wreszcie coś zaczęło bulgotać. I system nie pozostał na to obojętny – zaczęło się nie tylko wzajemne gryzienie po genitaliach w poszukiwaniu kozłów ofiarnych, ale również szykowanie ewentualnych szalup ratunkowych. I wymyślono – Nowoczesną PL, tak nowoczesną jak twarz Leszka B., który cały mizerny projekt firmował. System się wyraźnie zapędził, bo płodzone naprędce sondaże dające tej „nowej sile” nawet 15% poparcia społecznego zostały potraktowane jako kolejne spotwarzenie milionów rodaków. Skończył się czas dobrej koniunktury dla wydalania odchodów na nasze twarze. Jeden z rodaków skwitował sprawę wręcz doskonale:

"Powstaje nowa partia zagranicznych banków i korporacji. Kolejne wcielenie Unii Wolności. Nowoczesna jak kredyty we frankach :) Lemingiado - pojawiła się dla Was nadzieja! :) Kity do góry!"

Któż to napisał? Jaki bezkompromisowy rewolucyjny trzeciopozycjonista obnażył hipokryzję autorów kolejnego projektu politycznego z cyklu „wraca nowe”? Otóż drodzy Państwo, słowa te wypowiedział jeden z prawicowych, populistycznych trybunów ludowych: Paweł Kukiz.

Jak to? – spytaliby do niedawna co niektórzy z niedowierzaniem. Czyż to nie ten sam Kukiz miał zaraz po celebrowaniu znakomitego wyniku 20% w I turze wyborów prezydenckich ogłosić alians z „nową jakością” w postaci Nowoczesnej partii Balcerowicza, Petru i tego obrzydliwego Frasyniuka? Tak przecież prognozowali przez chwilę nacjonaliści i „autentyczni antysystemowcy”. Inni wieścili, że Kukiz został „wypchnięty” do góry przez tzw. układ lubiński, czyli twardych graczy z KGHM. Oj, i ta prognoza się nie spełniła – dziś na FB pan Paweł dał po uszach panu Raczyńskiemu. Czekamy na wieszczony przez wielu, w tym Grzegorza Brauna, brudny alians Kukiza ze Schetyną i układem wrocławskim. Albo na kolejne obalenie wydumanej hipotezy…

Skonfundowany spojrzałem jeszcze na wieści ze słonecznej Italii. A tam przewodniczący CasaPound Italia stwierdził, co następuje:

Jestem za tym żeby Kościół był finansowany z darowizn. Gdybym został prezydentem, to moją pierwszą zagraniczną wizytą byłaby podróż do Watykanu żeby uregulować stosunki Państwo-Kościół, bo są teraz idealne warunki, bo jest teraz papież „obywatelski”

Oczywiście żartuję. Słowa te wypowiedział również Paweł Kukiz. Ale równie dobrze mógł to być któryś z liderów znakomitej organizacji, jaką jest CP Italia. Ta sama jednak grupa w tematach „tyłkowych” zajmuje stanowisko bardzo „letnie”, do tak drogiego nam katolicyzmu ma stosunek najwyżej indyferentny, momentami niechętny. Pamiętając o innych zasługach jesteśmy jednak skłonni wybaczać im te dziwne zaloty do tradycji Ernsta Rohma i jego antyklerykalno-tęczowych chłopców z SA. Jak również fakt, że do wyborów startują z list zupełnie mainstreamowej Ligi Północnej. Cóż to, nie słychać okrzyków „zdrajcy!!!”? U nas nacjonalistów z takimi odchyleniami, nawet czysto taktycznymi, własne środowisko by ukrzyżowało bardzo prędko. I nie byłoby w tym nic złego gdyby nie fakt, że w zamian oferujemy nadal niewiele. Zbyt niewiele.

Oczywiście, nieuformowany politycznie Paweł Kukiz to nie Simone de Stefano, a jego ruch to nie Casapound Italia. Jestem ostatnią osobą, która próbowałaby równać te dwa gremia ze sobą. W ogóle w Polsce problem z wszelkimi „gremiami” jest taki, że bledną wobec autorytetów wyrazistych osobowości. Robi nam się ostatnio niby to samorodnie model amerykański, jakby w przygotowaniu na wprowadzenie JOW-ów i w odpowiedzi na grozę systemu dwupartyjnego. Mianem naczelnych wodzów antysystemowych powszechnie ochrzczeni (głównie przez media) zostali czterej panowie – właśnie Paweł Kukiz, Janusz Korwin-Mikke, Grzegorz Braun i last but not least – budzący ostatnio sporo skrajnych emocji biznesmen Zbigniew Stonoga, który wzorowo wręcz punktuje i ośmiesza obecny neokolonialny reżim. Spowodowało to niesamowitą mentalną biegunkę u wielu spośród „prawdziwych antysystemowców” gnijących we własnych gettach, którzy zaczęli ścigać się po kamienie o nazwach „agent”, „Żyd”, „lewak”, „cwaniak”, „oszust” i rozpoczęli ciskanie nimi w być może nowe gwiazdy polskiej polityki.

Kieruję teraz pytanie do największych krytyków wyżej wymienionych populistów – skąd drodzy koledzy nacjonaliści wiecie, że tym ludziom chodzi jedynie o autopromocję i prywatę? Jakie macie dowody na ich działalność rzekomo agenturalną? Skąd to nieustanne atakowanie? Obca mi jest ślepa egzaltacja takimi osobami, jednak nie rozumiem również przekreślania wszystkich ich dotychczasowych zasług w kontestowaniu obecnie zastanego ładu. Od kiedy nacjonaliści stali się takimi hagiografami politycznymi, żeby „uznawać” wyłącznie ludzi nieskazitelnych? Ostatecznie nawet święci byli swego czasu pijaczynami, złodziejami i awanturnikami. Skreślanie zatem wszystkich zawczasu jako „agentów SB” etc. zajeżdża jakimś molierowskim „świętoszkowaniem”, ewentualnie popadaniem w paranoję.

Bardziej potępienia godne niż zagalopowane pomstowanie na Stonogę, Korwina czy Kukiza jest jednak rzucanie gromami w zwykłych ludzi, którzy – „o dziwo” – wolą interesować się działalnością tych person niż polskim środowiskiem NR i dają temu wyraz w internetowych komentarzach lub opiniach na ulicy. Zaraz jednak my, nacjonaliści, pocieszamy się kompletnie idiotycznym przekonaniem, że „na szczęście ponad połowa/niemal połowa Polaków olała ten wyborczy spektakl”. Jeśli ktoś uważa, że jakieś 90% z tej „ponad połowy” Polaków zignorowało wybory, bo „system jest demoliberalny”, bo „rewolucyjni nacjonaliści nie wystawili kandydata”, „bo niszcz komunę i kapitalizm”, to po prostu gratuluję i nie mam słów. Sęk w tym, że niejeden zapalony radykał w to zdaje się głęboko wierzyć, tak oceniam po wpisach na różnych portalach.

Tymczasem smutny fakt jest taki, że ta niby lepsza połowa narodu to w większości po prostu skamielina ludzi totalnie ogłupiałych lub po prostu bezdennie głupich, zupełnie obojętnych na jakiekolwiek procesy polityczne. Wyłączając może sytuację, w której „brunatny faszyzm” wchodzi do drugiej tury, jak to miało raz miejsce we Francji przy okazji wyborów prezydenckich – wówczas skamielina się budzi i idzie „ratować demokrację” drastycznie podnosząc statystyki. Spośród tych nigdy niegłosujących, odsetek ludzi uświadomionych, którzy przejmują się programami politycznymi, jest naprawdę drobnicowy. Co do tych choćby częściowo uświadomionych a zarazem kompletnie zrezygnowanych – nie ruszą się z miejsc dopóty, dopóki nie zobaczą naprawdę potężnej siły antysystemowej, za którą ruszyły już miliony. Do wywołania takiej reakcji jeszcze nam daleko, można by rzec, że niewiele ruszyliśmy się do przodu.

Przykład Kukiza pokazuje zaś dobitnie, że dla tej części polskiego społeczeństwa, która się „zbuntowała” i która nie ma wszystkiego w tylnej części ciała, tylko dwie rzeczy są naprawdę istotne: kontestacja systemu i skuteczność w prezentowaniu się. Ludzie kalkulują, zresztą nie można im w tym względzie odmówić racjonalności, że tylko osoby, które często bywają w mediach, których „wszędzie pełno” (także w Internecie), są w stanie coś zmienić. Polscy narodowi radykałowie chyba nie przyjmują tego do wiadomości. Co gorsza, oczekujemy od całego społeczeństwa naprawienia się, zmiany postawy. Wypływa to jak mniemam z jakiegoś niewypowiedzianego, absurdalnego przekonania, że „każdy Polak powinien być nacjonalistą” i rozumieć wszystko tak doskonale, jak my. Przypomina mi się natychmiast biedny dureń w kominiarce, opowiadający w pewnym reportażu telewizyjnym sprzed lat o „ubiorze prawdziwego Polaka”, jako skrajny, wręcz kliniczny przykład tej zgubnej tendencji. Tymczasem założyciel ONR Jan Mosdorf pisał już w 1936 roku bardzo wyraźnie:

Byłoby oczywiście naiwnością sądzić, że całe społeczeństwo da się przesycić do głębi ideowością, jako motywem postępowania w codziennych sprawach gospodarczych. Wielu ludzi pozbawionych zarówno wyobraźni, jak i wyższego polotu myśli, nawet zasugerowanych ideowo, nie potrafi związać wyznawanej idei ze swym postępowaniem, dla nich motyw stopy życiowej będzie zawsze decydujący. Ten duży odłam społeczeństwa da się wciągnąć na rytm produkcyjny przez poszczególną odmianę ideowości, jaką jest praca dla dobra rodziny i dla ambicji rodzinnej.

Przystańmy na chwilę nad tym cytatem i prędko zrozumiemy, dlaczego dla większości „rozbudzonych” Polaków alternatywą pozostają ludzie pokroju Korwina, Brauna, Maxa-Kolonki czy Zbigniewa Stonogi. Tacy, którzy „mówią jak jest”. Ogromna większość narodu to ludzie, którzy wołają o przedstawicieli na szczeblu ogólnokrajowym. Musimy im ich dostarczyć. A jeśli nie jesteśmy obecnie w stanie, musimy pomyśleć, w jaki sposób to wypracujemy.

Dodać do tego można Cata-Mackiewicza, który wielokrotnie pisał, że polski naród ma zasadniczo psychikę kobiety i posługuje się niemal wyłącznie w swych wyborach politycznych emocjami. To one rzuciły jego sporą część w stronę Palikota i to one rzucają ją obecnie przeciw niemu. W polskim środowisku nacjonalistycznym pokutuje natomiast błędne myślenie, zaszczepione w latach 90., które nic nacjonalizmowi nie dało wtedy, ani nic nie daje teraz. Chodzi w nim o syzyfową próbę wykreowania z jakiejś niedookreślonej części narodu „armii politycznych żołnierzy”, która ignorując reguły gry narzucane przez system przejedzie się po legalnych instytucjach i niczym fala wszystko zmiecie. A jeśli nie zmiecie – rusza w pośpiechu na pomoc beznadziejnej koncepcji niepoprawny polski romantyzm – to przynajmniej „zginiemy w ogniu i chwale niczym Spartanie, a walka będzie nadal trwała” – to w teorii. Albo nadal będziemy wesoło hasać po parkach ze śmiercionośnymi ASG/paintballem, ewentualnie napiszemy coś „radykalnego” na blogu lub rozdamy trochę ulotek – to w praktyce.

Ale na razie na bok z tym paintballem/blogami, bo to odrębny problem i nie potępiam zresztą takich form działalności. Otóż z tą „ciągłością walki” to nieprawda – jeśli, załóżmy, zginiemy w tej epopeicznej walce, to walki już raczej nikt nie podejmie. Eksperymenty natury eugenicznej mają bowiem to do siebie, że mają swój koniec, swoje bottom line. Polski naród, dostatecznie zmasakrowany takowymi eksperymentami, nie może sobie już pozwolić na ani jeden następny, bo zwyczajnie przestanie istnieć (prawdę powiedziawszy, jego realna egzystencja już teraz budzi poważne wątpliwości – w Polsce mieszka jakaś narodowość, z której trzeba znów wykuć Naród). Wracając do koncepcji „PŻ” – jest ona niedoprecyzowana, bo ktoś nie nadał jej właściwych granic. Materiał na bezwzględnych radykałów stanowi ledwie ułamek polskiego społeczeństwa i uwarunkowania nie tylko socjokulturowe, lecz również GENETYCZNE powodują, że inaczej być nie może (o czym szykuję następny tekst). Trzeba to sobie jasno powiedzieć, bo mam wrażenie, że wielu nacjonalistów nadal gubi się w najprostszych zagadnieniach. Radykalni nacjonaliści to mniejszość i zawsze tak będzie – a ich wpływ na politykę zależy nie od liczebności, lecz od własnego zorganizowania. Pozostali natomiast, ci wyklinani Kowalscy, czekają na „zbawców” i się w tym względzie NIGDY nie zmienią, nieważne jak wiele zaklęć będziemy rzucać na nich z internetowych trybun i „bezkompromisowych” blogów. Nawet w osławionych Dziennikach Turnera, owej „biblii prawicowej ekstremy”, którą znają doskonale starsi działacze, można znaleźć takie wnioski. Czasem mam wrażenie, że przeciętny polski nacjonalista jest po prostu analfabetą i cokolwiek weźmie do ręki i przeczyta, to zrozumie na opak.

O wyraźnym rozdziale na fanatyków i zwykłych Brytyjczyków genialnie wypowiadał się zresztą były europoseł i znany brytyjski narodowiec Nick Griffin podczas międzynarodowej konferencji EURO 2005 zorganizowanej w Nowym Orleanie przez nacjonalistów amerykańskich. Zwracał wówczas uwagę, że większość obecnych na sali gości i mówców (a byli tam przedstawiciele francuskiego Frontu Narodowego, znany w polskim środowisku David Duke, prof. Kevin MacDonald i wielu innych, najwybitniejszych) stało się zagorzałymi aktywistami pod wpływem „byle jakiego bodźca”; czasem wystarczyła naklejka na przystanku, czasem hasło wypisane na murze, innym razem kilka zdań o jakiejś partii w gazecie, by tego typu osoba zaczęła zgłębiać na poważnie politykę i oddała się temu całkowicie. Teraz pomyślmy: ilu Polaków choć raz usłyszało nazwę każdej z najbardziej rozpoznawalnych organizacji deklarujących nacjonalizm przy okazji medialnych doniesień o Marszu Niepodległości, czy kontrowania Baumana na Uniwersytecie Wrocławskim etc.? Odpowiedź brzmi: naturalnie choć raz, a może i kilka razy, usłyszały o nas miliony. Czy u każdego człowieka spośród tych milionów usłyszenie sloganu wywołało analogiczny proces myślowy, wiodący ku całkowitemu oddaniu się idei? Czy „radykalny duch” udzielił się choćby połowie z nich? Odpowiedź jest oczywista. Tymczasem jak pamiętam, w moim przypadku, a było to dokładnie 10 lat temu, wszystko zaczęło się od jednej durnej, na dodatek w połowie zdartej, wlepki przyklejonej do latarni. Dlatego uważam, że Griffin miał i ma rację. Zresztą ten wątek swojego przemówienia skwitował w genialny sposób: „i bardzo dobrze, że tylko wąski odsetek ludzi ma tę skłonność oddawania się polityce, bo wyobraźcie sobie państwo chaos, jaki ogarnąłby każde państwo, w którym bylibyśmy wszechobecni”.

Szukając korzeni problemu: praprzyczyną takiego błędnego myślenia wśród nacjonalistów jest – tu się niektórzy mogą zdziwić – metaideologia marksizmu. Dr Tomislav Sunić, wybitny chorwacki pisarz nacjonalistyczny, zwracał nieraz uwagę na fakt, iż marksistowski system myślenia dawno już skaził całą prawicę i w ogóle rozlał się na całe spektrum polityczne, nie wyłączając wielu grup antysystemowych. Pogląd, iż wszyscy ludzie mogą osiągnąć równy poziom np. uświadomienia politycznego jest tożsamy z założeniem, że wszyscy są jednakowo inteligentni albo mogą tacy być. „Nie ma ludzi niewymienialnych” – głosił najpopularniejszy slogan komunistów w byłej socjalistycznej Jugosławii. Musimy zerwać raz na zawsze z tymi obłędnymi mitami i zacząć patrzeć na świat taki, jaki jest. Wrócić do kwestii biologicznych, nie bagatelizować ich. Naród bowiem to żywy organizm, w którym panuje hierarchia. Jest miejsce dla wąskiego grona wybitnych patriotów oraz dla milionów poczciwych rodaków, których nie wolno nienawidzić za to, że dają się nabierać zawodowym kłamcom, emisariuszom różnych Unii i Ameryk.

Wyprowadzając myśl z poczynionych do tej pory wniosków, nasuwa nam się odpowiedź na pytanie: jak zmienić położenie Polaków? Jak ich wciągnąć w te „tryby” konstruktywnej pracy, o których pisał Mosdorf? Recepta jest jedna: przejęcie władzy politycznej. Wiem, to przygnębiające. Trzeba być jednak niesłychanie naiwnym, żeby wierzyć, iż „niezależne media” bądź podziemne wydawnictwa są w stanie kształtować świadomość mas w sposób decydujący. Dopiero kiedy ma się w rękach władzę państwową, można z umysłami ludzkimi robić niemal wszystko. Można je kształtować niczym plastelinę – w dobrym i złym znaczeniu. Innej drogi niestety nie ma. Dzisiejsi nacjonaliści często popełniają na szczeblu powiedzmy para-strategicznym (bo jednolitej strategii dalej nie mamy) błąd endecji z początku XX wieku, pragnąc bez końca „wychowywać rodaków”, zamiast stawiać na walkę o władzę, o państwo. I nie, drodzy koledzy, choćbyśmy bardzo chcieli i ćwiczyli w lasach podchody, ju-jitsu i ASG, nie staniemy się Hezbollahem, bo nie spełniamy trzech warunków: po pierwsze nie graniczymy z Izraelem, po drugie nie jesteśmy mniejszością religijną, a po trzecie duże państwo nie wlewa w nas hałd pieniędzy. Dzisiaj na taki Hezbollah wyrastają nacjonaliści ukraińscy ze względu na swoje położenie i możliwości szachowania do pewnego stopnia własnego rządu oraz Amerykanów. W Polsce musimy postawić na aktywizm społeczny, na uczestnictwo w procesach politycznych.

Przestańmy zatem pomstować na „durny plebs”, że się znowu daje (?) nabijać w butelkę. To jest tylko nasza wina, że tak się dzieje, wina ludzi uświadomionych, których wiedza rodzi automatycznie odpowiedzialność za losy kraju. Przestańmy jednakowoż przeklinać wyrosłych na gruncie coraz powszechniejszej nienawiści do systemu populistów, którzy nie są nacjonalistami, reprezentują jedynie podobne emocje i dysponują kapitałem finansowym/społecznym pozwalającym na ich efektowniejsze wyrażanie. Równocześnie bądźmy bardziej rozważni w sądach i nie skreślajmy tych ludzi zawczasu – pamiętajmy, że Oswald Mosley, wielki patriota Europy i Brytanii, cieszył się wsparciem finansowym monarchisty, zamożnego barona Harolda Sidneya Harmswortha, który chyba nie do końca rozumiał, w którym kierunku dryfują chłopcy z BUF. Jeżeli zatem jakiś „nawrócony” biznesman z układu stwierdzi, że czas najwyższy wlać fundusze w partie narodowe, nie powinniśmy się zastanawiać, tylko brać, o ile człowiek ten mówi poważnie. Oburzonym odpowiadać jak adiutant Piłsudskiego Wieniawa odpowiedział Sienkiewiczowi, który się dziwił piłsudczykom, że „z Niemcami idą”: „z samym diabłem panie Sienkiewicz, byle do wolnej Polski”. W taki sposób wygrali ją piłsudczycy, czerpiąc fundusze z lóż masońskich i służb specjalnych Niemiec/Austrii, jak również endecy, wygłaszający dla celów taktycznych w rosyjskiej Dumie idiotyczne przemowy na nutę zgubnego neoslawizmu.

Powtórzę więc: nie rozumiem oburzenia spowodowanego faktem, że to Paweł Kukiz się skapitalizował na społecznym wkurwieniu, a nie ktoś inny, w domyśle lepszy, narodowo-rewolucyjny, trzeciopozycyjny i „prawdziwie prawdziwy”. Przepraszam, ale nie licząc gratulacji dla Grzegorza Brauna, któremu do nas najbliżej (mimo dziwnych prokapitalistycznych fascynacji), o wynikach innych kandydatów nacjonaliści powinni po prostu zamilknąć. No chyba, że oczekiwaliśmy, że wszyscy Polacy zostaną w domach, bo "opcja NR" nie wystawiła nikogo, względnie liczyliśmy, że wobec tego ci ludzie zerwą się z kosami i pójdą pod pałac domagając się wystawienia kandydata nacjonalistów bez wysiłku nacjonalistów. Nacjonalizm w tej rozgrywce odpadł z powodu własnej słabości i dziecinnego rozczłonkowania, a nie w wyniku „spisku systemu”. System nie wystawił Kukiza, aby nas zmarginalizować. My się sami skutecznie zmarginalizowaliśmy, mimo potencjału, jaki zrodził rok 2010 i początek wielkiego marszobiegu. To oczywiście było do przewidzenia, jednak większość wolała nie zaprzątać sobie tym głowy.

I wszystko sprowadza się do tego, o czym wspominał niejaki Aguirre w swoim świetnym felietonie: „10,9,8,7” na witrynie Trzeciej Drogi, a mianowicie – nacjonalistom na ich „mądre diagnozy”, a także słowa pomstowania i inne zaklęcia, odpowiada głuche echo. Produkujemy się na naszych zbyt rozdrobnionych witrynach, ale nie mieszamy pracownikom korporacji w ich planach weekendowych. Metodą wyjścia z tego impasu jest po prostu odpowiednio zorganizowane wyjście do ludzi – tak, tych głupich, tych omamionych, tych wkurwionych, tych „niezupełnie narodowo-radykalnych” i skończenie z formułami sekciarskimi albo przynajmniej zostawienie ich na inne okazje. Ruchy, takie jak Majdan na Ukrainie, czy „zbiorowisko Kukiza” w Polsce, są fluktuujące i nieostre pod względem granic ideologicznych, a nawet celów działania. Nacjonaliści ukraińscy potrafili wykorzystać ten fakt do znacznego zwiększenia swoich wpływów w strukturach władz. Można i w Polsce spróbować „ujeździć tygrysa”. Wszystko jest lepsze niż nic. W polskim środowisku nacjonalistycznym dominuje zaś malkontenctwo z cyklu „ten i tamten otoczyli się liberałami, a tutaj wieje kapitalizmem, tak więc wszystko jest do niczego”.

Skoro i te wnioski mamy już za sobą, trzeba wreszcie zająć się rzeczą, na którą mamy realny wpływ: robieniem porządku we własnych szeregach. I nie mam tu na myśli mitycznego „scalenia”, które tak naprawdę nie jest bezwzględnie potrzebne. Ale przydałaby się polskiemu nacjonalizmowi jakaś naczelna rada konsultacyjna. Pilnowałaby ona, aby różnorodność organizacyjna środowiska nie działała mu na szkodę oraz, aby przy okazji kilku większych wydarzeń (wybory, manifestacje) występowała pełna koordynacja działań, która przysłuży się przecież wszystkim. Getrennt marschieren, gemeinsam schlagen, brzmiała dewiza pruskiej
armii, która dała jej zwycięstwo pod Sadową.



Daniel Kitaszewski