W ciągu ostatnich kilku miesięcy pojawiła się w sieci garść tekstów, których wspólnym mianownikiem była chęć rozprawienia się z dość uciążliwym zjawiskiem, zwanym tu i ówdzie „gimbopatriotyzmem” bądź „gimbonacjonalizmem”. Pod wszystkimi z nich wypada się podpisać, zaznaczając jednak, że piętnowanie tego typu zjawisk absolutnie nie ma na celu znęcania się nad młodymi i niedoświadczonymi, lecz raczej (także poprzez kolokwialne „darcie łacha”) są to działania obliczone na wzrost świadomości aktywistów i sympatyków organizacji narodowych i wyjście z mentalnego oraz intelektualnego grajdołka, w którym masy szeroko pojętego ruch tkwią. Piętnowanie „narodowego” infantylizmu jest po prostu konieczne, na co wskazują dobitnie liczne przykłady, jak bardzo płytkie i miałkie jest pojęcie nacjonalizmu wśród wielu jego aktualnych wyznawców. Na opisywanie poszczególnych zachowań kreujących negatywny obraz polskiego nacjonalizmu, budzących bądź to pełen zażenowania uśmiech, bądź to grymas potężnej irytacji, szkoda tu miejsca. Są to zjawiska na tyle powszechne, że nie trzeba wcale być wnikliwym obserwatorem, by je dostrzec. Wśród nich poczesne miejsce zajmuje mająca wciąż silną reprezentację polityczna hybryda uparcie dążąca do połączenia w jedną całość myśli narodowej z liberalną. Jest ona na tyle poważnym problemem, że przebija wszystkie inne dziwactwa i odchyły, takie jak szowinizm, zoologiczny antykomunizm, bezrefleksyjny historyzm czy objawiający się w bieganiu po cmentarzach „nekronacjonalizm”. Dlaczego narodowy liberalizm to oksymoron, niemający prawa istnienia, napisano już wiele, także na łamach Szturmu, nie ma więc powodu, by teksty te powielać po raz kolejny. Celem tego wpisu jest raczej sprowokowanie dyskusji, dlaczego do dziś wśród wielu sympatyków nacjonalizmu samo poruszenie tematyki socjalnej wywołuje niezrozumiały odruch obronny, który sprowadza się do bełkotu o „lewactwie” i socjalizmie oraz nieśmiertelnymi przykładami Korei Północnej i Kuby rzucanymi jako przestroga przed… No właśnie. Przed czym?
Kwestie socjalne? Apage, Satanas!
Każde niemal wydarzenie o charakterze solidarystycznym (antykapitalistycznym), takiż artykuł na zaangażowanym portalu, ewentualnie samo zaakcentowanie konieczności prymatu dobra narodu nad mechanizmami ekonomicznymi, powoduje wzrost aktywności liberalnej armii internetowej, która nie spocznie, dopóki nie odbębni swoich oklepanych frazesów o socjalizmie/komunizmie, wysyłając przy okazji swych adwersarzy do kraju Kimów lub braci Castro. To wszystko byłoby nawet zabawne, można by też machnąć ręką na liberalną epistolografię, uskutecznianą przez pryszczatych gówniarzy, gdyby nie fakt, że gołym okiem daje się zauważyć niezbyt wysokie realne zainteresowanie sprawami socjalnymi, co ma zresztą swoje przełożenie i na frekwencjach podczas publicznych wystąpień, i na ogólną liczbę osób faktycznie zaangażowanych w działania na niwie społecznej. Kilkusetosobowa frekwencja na największej pierwszomajowej demonstracji jakoś blado wygląda przy wielotysięcznych pochodach rocznicowych. A podobno polski nacjonalizm znajduje się na fali wznoszącej. „Idzie nowe pokolenie…”, czy jakoś tak.
Tworzy się przez to swoisty paradoks, który postawił polski nacjonalizm w awangardzie ruchów europejskich. Jesteśmy w absolutnej czołówce marszów, cmentarno-pomnikowych akademii ku czci, ciągłej walki z wiatrakami („precz z komuną” i takie tam). Kwestie socjalne nadal traktowane są z nieśmiałością, rezerwą lub wręcz ze strachem, co wcale nie ułatwia wyjścia z mentalnego oraz ideowego getta, w którym polski nacjonalizm tkwi od lat. Prymitywne oraz infantylne skojarzenie socjalny = socjalistyczny każe natychmiast odczyniać liberalne egzorcyzmy, by broń Boże! nie mieć nic wspólnego z solidarystycznym, a więc i socjalnym „diabłem”. Także i ci, którzy na pozór stoją po właściwej stronie barykady, wolą przezornie zachować otwartą furtkę antykomunizmu, będącą swoistym alibi przed posądzeniami o „socjalistyczne” odchyły. Zachowanie tyleż śmieszne, co i głupie, a podobieństwo do chowających głowę w piasek, byle tylko uniknąć oskarżeń o „faszyzm” jest niemałe. Dziwi to zwłaszcza w sytuacji, kiedy „komuna” dawno zdechła, zaś rzeczywistość w neokolonii zwanej III RP z roku na rok uwidacznia, jak bardzo destrukcyjne dla narodu jest hołdowanie neoliberalnym rozwiązaniom, których entuzjastami w formie i treści są też ochoczo przyjmowani przez „narodowych” lemingów prawicowi demagodzy. Jak to więc rzeczywiście jest z tą antysystemowością wśród zwolenników nacjonalizmu?
Bez „socjalizmu” nie ma nacjonalizmu
Bez wyraźnego akcentowania kwestii społecznych w duchu narodowego solidaryzmu, bez twórczego rozwinięcia koncepcji narodowo-radykalnych, gettoizacja „ruchu” będzie postępować nadal. Dokąd nas ona zawiedzie? By kroczyć naprzód „w skier powodzi”, tak by przemoc wroga rzeczywiście zadrżała, nie wystarczy prężyć muskułów kilka razy do roku, budując mrzonki o „Wielkiej/Wolnej Polsce”. Ona nie powstanie z masowych marszów, nie odrodzi się z dresiarsko-kibolskich ruchawek, nie stanie się ani wolną, ani tym bardziej wielką dzięki facebookowym teoretykom, lecz ma szansę stać się taką dzięki faktycznemu zaangażowaniu aktywistów narodowo-radykalnych, którzy będą w stanie masowość od święta przeobrazić w masowy aktywizm na co dzień. Właśnie poprzez uporczywe, konsekwentne, bezkompromisowe podnoszenie tematyki socjalnej. Patrząc na kierunek, w którym zmierza polski nacjonalizm, trudno nie zauważyć, że poza hasłami niewiele rzeczywiście wnosi on do przestrzeni publicznej. Dobitnie zostało to przedstawione w poprzednim numerze Szturmu, w artykule pióra Jakuba Nowaka zatytułowanym Nowoczesny radykalizm, gdzie Autor bardzo dobrze opisuje społeczną niemoc polskiego nacjonalizmu, mimo jego całkiem sporego potencjału. Pozwolę sobie zacytować w tym miejscu także fragment tekstu Krzysztofa Wołodźki z Nowego Obywatela, który w artykule Elegia na śmierć prekariusza zauważył rzecz następującą: „(…) łatwiej policzyć rzucających się w oczy, wygolonych na łyso facetów, szukających dla siebie ścieżek awansu choćby w ramach kibicowskich subkultur, niż zdiagnozować koszty społeczne strukturalnego bezrobocia. Strach przed młodym mężczyzną, który może dać w mordę, jest bardziej namacalny i łatwiej go pokazać w telewizji niż lęki kobiety, która nie ma z czego ugotować obiadu dla dzieci i wie, że za progiem dorosłości nie czeka ich żadna obiecująca przyszłość, że ich świat będzie taki, jaki jej”. Pełna zgoda. Radykalizm dzisiejszy stał się w wielu przypadkach jedynie „radykalizmem” telewizyjnym. Bunt narodowo-rewolucyjny poszedł po prostu w złą stronę, gubiąc się gdzieś po drodze. Jeżeli dalej zostanie on na poziomie blokowania pedalskich parad, zakłócaniu różowo-czerwonych wieców, szczeniackiego maskowania twarzy pod czarnym kapturem, zostanie tylko namiastką prawdziwej antysystemowej rebelii. Dlatego też solidaryzm (niech będzie i „socjalizm” — na przekór kretynom) musi być czymś znacznie więcej niż hasła i doraźna pomoc. Roboty huk, a czasu mało. Jeżeli już na początku drogi będziemy spowalniać, zajmując się nic nieznaczącą kwestią nazewnictwa, będzie to wyglądać tak, jakbyśmy przed startem złączyli sznurowadła u obu butów. Padniemy na twarz. Jedyna rada: daleko w nosie mieć pierdołowate „dobre rady” teoretyków zza monitora. Jeśli ich (miejmy nadzieję, że chwilowe) zaczadzenie liberalnymi bzdurami wynika z młodzieńczej głupoty — po chrześcijańsku wybaczmy. Jeśli jednak widać w tym choćby cień złej woli — traktujmy ich na równi z pozostałym elementem wrażego systemu.
Zbigniew Lignarski