Wydrukuj tę stronę

Raport z kraju dziwnej wojny

Ulice miasta z pozoru dosyć ruchliwe, ale jednocześnie jakby pogrążone w lekkiej zadumie. Momentami widoczna mobilizacja społeczna mieszająca się równocześnie ze zrezygnowaniem i zmęczeniem tą wojną. Dziwną wojną. Takie wrażenie w rok po rosyjskiej agresji sprawia Kijów, stolica kraju zaatakowanego brutalnie przez drugą armię świata. To agresja, którą już niewiele osób dostrzega, nazywając wojnę pomiędzy dwoma europejskimi państwami, bardziej eufemistycznymi określeniami i przyjmując coraz bardziej pokrętne wyjaśnienia na opisanie tego, co się dzieje. Dawniej mówiło się w bloku wschodnim, że wojna jest wtedy, gdy jeden kraj zaatakuje drugi bez zgody ZSRR. Teraz wygląda to tylko trochę inaczej.

Majdan pokryty zniczami

Zamach, o którym na świecie nie powiedzą

22 lutego br. prorosyjscy terroryści zabili skrytobójczo cztery osoby, w tym dwóch nastolatków, w centrum Charkowa w czasie lokalnie organizowanego „Marszu Godności”. To niestety zapewne nie ostatni zabici w ten sposób przez terrorystów wpieranych przez bodaj najbardziej agresywny obecnie imperializm (w tym odcinku wojny występują pod nazwą Charkowscy terroryści-partyzanci). Świat i tzw. opinia publiczna nie będzie o tym jednak zbyt długo pamiętać. Wszak Ukraińcy to nie zachodni turyści, a i skala zamachu nie taka, aby wstrząsnąć znieczulonymi na sygnały ze wschodu społeczeństwami Europy Zachodniej, której liderzy za parę tygodni spotkają się na kolejnym szczycie; znów poróżnią się w sprawie tzw. sankcji nakładanych na putinowską Rosję. Pochylą się zaś z troską nad zamachami terrorystycznymi (już par excellence) w świecie islamu, w walce z którym Rosja jest obecnie równorzędnym partnerem koalicji – o ironio! – antyterrorystycznej. Taki „koncert mocarstw”, na którym nikt nie zwraca uwagę na maluczkich.

W tym samym czasie główny „Marsz Godności” w Kijowie gromadzi nieprzebrany tłum osób w różnym wieku. Godności, bo to o godność głównie chodzi. W obliczu wcześniejszej o kilka dni klęski pod Debelcewem widma bankructwa państwa i fiaska polityki zawierzania swojego bezpieczeństwa obcym mocarstwom, nie własnym siłom, zachowanie godności to może jedyne, co na bieżącą chwilę pozostaje.

Godność to słowo-klucz do zrozumienia całej dynamiki zdarzeń, która popchnęła ludzi do pójścia w listopadzie 2013 r. z gołymi rękoma na zbrodniczo nastawione do własnego narodu władze. Nie jest nim już nawet niezależność, nie jest nim niepodległość, do której zdążyło się przyzwyczaić całe pokolenie Ukraińców wychowane po 1991 roku.

Marsz Godności w Kijowie

Banderowcy…

Na samym „Marszu Godności” flagi Ukrainy przeplatają się swobodnie w niektórych miejscach z czarno-czerwonymi „banderowskimi” sztandarami i flagami… Polski. Czy powinno nas to dziwić? Raczej tylko z powodu naszej zawężonej perspektywy. Bowiem Bandera, powtórzmy to po raz kolejny, konotowany jest głównie antyrosyjsko, a czasem – o dziwo – prozachodnio. I w tym sensie, jakby to obrazoburczo nie zabrzmiało, ta narracja może być naszym sprzymierzeńcem. Trafnie już to zauważył, oczywiście nie on pierwszy, Adam Doboszyński, który w 1941 roku pisał: „Los nam kazał warować między Azją a Europą i żadnymi frazesami nie wykpimy się od naszego przeznaczenia. Przeciągnąć Ruś do Europy i zespolić się z nią na dolę i niedolę – nie jakąś mechaniczną federacją, ale najgłębszym zespoleniem psychicznym, jakie daje wspólnota narodowa – to warunek istnienia i dla Rusi, i dla Polski. To warunek bytu i wielkości.” To zespolenie się na pewną skalę jest dostrzegalne. Na razie oparte na oporze przeciwko byłej władzy i ich moskiewskim mocodawcom.

Pomimo wszechobecnego kultu Stepana Bandery okrzyków na jego cześć na „Marszu Godności” nie słychać, w przeciwieństwie do manifestacji środowisk narodowych na Ukrainie. Czarno-czerwone flagi nie przeszkadzają Polakom idącym i krzyczącym w ich sąsiedztwie pod swoimi barwami narodowymi. Aby upewnić się, czy nie są to ci, o których różni tzw. realiści w Polsce zwykli pisać jako o „naiwnych, wierzących w propagandę proukraińską” mieszkańcach Polski, podchodzę bliżej. Z daleka rozpoznaję, że tutejsi. Śpiewny wschodni akcent nie pozostawia żadnych wątpliwości.

„Sława bohaterom, sława Ukrainie, bohaterowie nie umierają, sława bohaterom” - i tak
w kółko. Podniosłą atmosferę spotęgowaną przejściem szlakiem pomordowanych jakby niedawno – o czym przypominają zdjęcia, świeże kwiaty i obrysowane na chodniku sylwetki ofiar – przerywa czasem wesołość, gdy ktoś za długo i zbyt intensywnie zaczyna „pozdrawiać” prezydenta sąsiedniego mocarstwa. Niby to tylko manifestacja, ale brakuje jakiegoś politycznego przesłania i… haseł antyrosyjskich. Czy znów przywoływany szpetnie prezydent Putin wykopał rów pomiędzy, wydawałoby się, bratnimi narodami? „Niedawne badania pokazują, że Polacy są najbardziej rusofobiczni na świecie, przed nami” – powie mi później znajomy Ukrainiec, z pewną zazdrością w głosie.

Podobnie przemalowanych samochodów można spotkac sporo

…i majdanowcy

Ale nie tylko z tego powodu mamy jako Polacy wyraźnie dobrą renomę w Kijowie. Co i rusz można spotkać wyrazy sympatii. Pamiętane jest nam masowe, choć symboliczne, wsparcie dla „pomarańczowej rewolucji” ponad 10 lat temu. Nawet jeśli tylko oparta na gestach
i często nieudolna, to jednak postawa władz III RP wypchniętych ze stołu obrad na temat Ukrainy na wyraźne życzenie Kremla, odróżnia je od cynizmu i tchórzostwa zachodniej Europy. To Ukraińcy dostrzegają, po polsku zagadują na Majdanie, wspominając rzesze Polaków wspierających ich w najtrudniejszych dniach. Znów ta „wspólnota psychiczna” Doboszyńskiego.

Z kolei Roman Dmowski w Myślach nowoczesnego Polaka pisał: „Jeżeli Rusini mają zostać Polakami, to trzeba ich polonizować; jeżeli mają zostać samoistnym, zdolnym do życia i walki narodem ruskim, trzeba im kazać zdobywać drogą ciężkich wysiłków to, co chcą mieć, kazać im hartować się w ogniu walki, który im jest jeszcze potrzebniejszy, niż nam, bo są z natury o wiele jeszcze bierniejsi i leniwsi od nas. Jeżeli im będziemy dawali bez oporu wszystko, czego chcą, „a nawet więcej, niż chcą”, to tym sposobem sami tylko się z Rusi wycofamy, ale narodu ruskiego nie stworzymy. Zaspokoiwszy ich nadmierne dziś apetyty, pozostawimy tę piękną ziemię gnuśnym, sytym próżniakom, których samoistność dopóty będzie trwała, dopóki ktoś energiczniejszy od nas swej ręki na nich nie położy. Zamiast samoistnego narodu ruskiego przygotujemy pognój pod naród moskiewski”. Brzmi to bardzo darwinistycznie, bo taki był wczesny Dmowski, mając poniekąd wiele racji w tym, iż w relacjach między narodami nie sposób mówić nie tylko o zwykłej sprawiedliwości ani humanitaryzmie. Pomija on może splot wielu czynników, które czasem pomagają w uzyskaniu własnego państwa lub też sprawiają, iż dany naród traci swą podmiotowość na wieki (Serbowie i Węgrzy niech będą tego pierwszymi z brzegu przykładami). Jednak co do zasady ma rację: naród musi zawsze samodzielnie wykuć swój niepodległy byt. Nie na darmo Dmowski przez część badaczy nacjonalizmu uchodzi za duchowego, i mimowolnego ojca nacjonalizmów narodów wschodnich[1].

Ale gdyby przyjąć zaproponowaną optykę ciągu zdarzeń dziejowych, to po ponad stu latach od tych strof, na wspomniane wyżej dictum sprzed ponad wieku, należałoby odpowiedzieć twierdząco: Rusini (Ukraińcy) na własne państwo zasłużyli! Zasłużyli w ogniu walki z wielkim głodem. krwią przelaną w czasie I i II wojny światowej, latami wytrwałej antykomunistycznej postawy w ZSRR i w niedawnej wojnie z oligarchią i plutokracją zginającą kark pod postsowieckim naciskiem. Walczyli również na Majdanie i walczą już ponad roku na wschodzie Ukrainy – egzamin z odrębności jako naród zdali nad wyraz dobrze.

Lecz nie tylko dzięki temu przybierającemu obecnie postać determinizmu dziejowego ruchowi irredenty po 1991 roku większość rządzących na Ukrainie, nawet tych oligarchicznych i uznawanych za promoskiewskich, umacniała odrębność Ukrainy od Rosji. Niemal każdy kolejny rząd i prezydent, chociaż wykonywał z konieczności gesty przyjaźni wobec Kremla i zwalczał nacjonalistów (bardzo silnych od początku lat 90. XX wieku), działał na rzecz podmiotowości państwa i narodu ukraińskiego. Jak oligarchiczna nie byłaby władza na Ukrainie, to z czystego pragmatyzmu pragnęła odseparowania od Rosji. Do państwa słabego, biednego, źle zarządzanego, ale ukraińskiego. Nie może dziwić, także dzisiaj to państwo wydaje się zdemobilizowane i znudzone tą dziwną wojną, choć powoli odbudowuje lub buduje na nowo swoje instytucje. Nie czas i miejsce, by już podsumowywać podobnie jak w przypadku III RP imitacyjny i neokolonialny charakter, który przybiera Ukraina w okresie reform. Może i na otrząśnięcie się z tego letargu przyjdzie pora.

Czy ta nowa Ukraina jest tak bardzo „banderowska” i czarnosecinna, jak to się czasem przestawia? Na pewno do tego daleko. Chyba żeby kierować się jedynie symboliką i polityką historyczną, ale nie należy kwestii symboli ignorować ani wyolbrzymiać. Pewnie, że lepiej byłoby gdyby zbudowana była na kulcie np. ofiar Majdanu z 2014 r., nie UPA i Bandery, ale czy naprawdę jesteśmy w stanie mieć na to jakikolwiek wpływ?

O ile stanu gotowości państwa gołym okiem nie widać, to mobilizacja ludzi jak najbardziej widoczna: na każdym kroku ochotnicy, umundurowani pozdrawiający się serdecznie w barach wokół Majdanu, zbiórki pieniędzy co kilkanaście metrów i co najbardziej przemawiało do wyobraźni, wspólne spontanicznie organizowane modlitwy i śpiewanie pieśni religijnych i patriotycznych na ulicach przy miejscach śmierci ofiar, najczęściej pod auspicjami greckokatolickiego i prawosławnego kleru. Sowietyzacja Ukraińców ponosi kolejną pośmiertną porażkę.

Gdzie się nie obejrzeć, widać przebudzenie patriotyzmu. Na straganach, gdzie tandetne częstokroć suweniry nad wyraz i ponad potrzebę pokryte są bogoojczyźnianą, niekiedy przaśną symboliką. Widać je wśród młodzieży golącej głowy po kozacku i przywdziewającej stroje z ludowymi zdobieniami, co nie jest tam bynajmniej utożsamiane z obciachem. To brutalne, ale być może dopiero fizyczna agresja, bo nawet nie jej perspektywa, budzi w ludziach żywy patriotyzm. A ten ma szansę nie zginąć nawet po zakończeniu działań wojennych, co może kiedyś nastąpi.

PunktyinformacyjnePrawegoSektora

Wojna, której nie ma

Pewnie część ludzi paraliżuje strach. To naturalne. Dochodzą do nas głosy o unikaniu poboru do wojska. Od Kijowa na front kilkaset kilometrów. „Żeby nie było wojny” – mówi jakby zaklinając rzeczywistość drobny pijaczek na ulicy, którego wiek, oszacowany nawet bez wzięcia pod uwagę niesportowego trybu życia raczej nie pozwala na osobistą pamięć
o II wojnie światowej czy tym bardziej Hołodomorze siedmiu milionów Ukraińców w latach
30. ubiegłego wieku. Lecz nie o pamięć osobistą tu chodzi. Zbiorowa pamięć Ukraińców nakazuje od Rosji trzymać się jak najdalej.

W tym czasie w centrum Kijowa wystawiono zniszczony sprzęt wojskowy z ogarniętego wojną Donbasu. Anglojęzyczny napis mówi o dowodach rosyjskiej agresji na Ukrainę. Ale nie tylko język świadczy o tym, kto ma być rzeczywistym adresatem tego jakże obrazowego komunikatu. Na pewno nie dzieci bawiące się beztrosko na zdezelowanych czołgach „krasnej armii” ani też ich rodzice czy dziadkowie. To głos wołający na pustyni znieczulenia i znużenia Zachodniej Europy. Daremnym byłoby jednak pouczanie Ukraińców, że świata nie należy daremnie wzruszać swoim przeżywaniem krzywdy i dziejowej niesprawiedliwości i że liczy się tylko siła i słabość w przypominających dżunglę stosunkach międzynarodowych. Dziennikarze z zagranicy fotografujący owe eksponaty ruskiej agresji, których w pierwszą rocznicę masakry na Majdanie spotykamy sporo, wyślą bowiem te zdjęcia swoim agencjom na zachodzie, których ostateczni odbiorcy są przecież co dzień, choćby pośrednio, bombardowani ściekiem z kremlowskich „przekazów dnia”: banderowska junta, katastrofa humanitarna, walka o prawa człowieka w Donbasie itd. Petrorublom wydawanym na propagandę Kijów może przeciwstawić tylko ten prosty i wymowny przekaz.

Tu zginęła pierwsza ofiara na Majdanie - młody Białorusin

Socrealizm okresu przejściowego

Poza tym Kijów pod wieloma względami przypomina stolicę, jakich wiele. Z tą różnicą, że skala defektów infrastruktury miejskiej jest dużo większa niż w najbardziej zacofanych pod tym względem państwach. Ciągłe remonty, słaba komunikacja, choć trzy linie metra, i to głęboko kopanego ze względu na położenie Kijowa, dowiozą nas niemal we wszystkie ważne punkty stolicy. Zaśnieżone i oblodzone chodniki w samym centrum miasta. Czy ktoś tu w ogóle kiedykolwiek sprząta i odśnieża?

Na tych ulicach również nadal sporo kontrastów, które zapewne tak łatwo nie znikną. Pędzą po nich np. z zawrotną prędkością w zaskakująco drogich samochodach lokalni „biznesmeni”. Podobno sporo ich przyjechało niedawno do Kijowa ze wschodu. To też charakterystyczny znak najnowszych czasów.

W hotelu pomimo ujemnej temperatury okna pozostawiamy niemal cały czas otwarte.
W kraju toczącym wojnę surowcową grzejników nie da się zakręcić. Tak jest wszędzie. Podobnych absurdów spotkać można tam wiele.

Podoba nam się wszechobecny w centrum socrealizm, którego jest dużo więcej niż u nas. Jest bardziej okazały i lepiej utrzymany, niepozbawiony cech narodowych, zdobień, bogatych i bizantyjskich w istocie.

Wystawa sprzętu wojskowego z terenu wojny

Ruś – pomiędzy Moskwą a Kijowem

Próbujemy zwiedzać miejsca pamięci historycznej, ale kolejne próby ucieczki nieco dalej od zgiełku politycznych wydarzeń w odleglejsze zakątki miasta i historii nie powiodły się. Co chwila w Kijowie natrafiamy wszak na dziedzictwo Rusi Kijowskiej, a to przypomina nam o splątanych dziejach Ukrainy nie tylko z Polską, ale i z Rosją. Ławra Peczerska, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, dziś siedziba Patriarchatu Moskiewskiego, gdzie sprowadzeni z Bizancjum mnisi tłumaczyli księgi kościelne z greckiego na staro-cerkiewno-słowiański i gdzie powstała pierwsza kronika ruska, przypomina, że to właśnie tu, nie w Moskwie, bije serce Rusi. Zresztą Rosjanina nawet najmniej szowinistyczny Ukrainiec nie nazwie inaczej niż Moskalem, chyba że jeszcze bardziej pogardliwie „kacapem” – takie semantyczne wykluczenie z grona Rusinów.

W centrum unosi się nad miastem Sobór Mądrości Bożej – Sobór Sofijski zbudowany za czasów Jarosława Mądrego, podobnie jak wiele innych zabytków Rusi Kijowskiej, grabionych i łupionych zazwyczaj przez trzy główne wielkie zmory dziejów Rusi Kijowskiej: Tatarów, Mongołów i przede wszystkim bolszewików. Dzisiaj w najbliższym otoczeniu tych odbudowanych zabytków młodzi ludzie kwestują na walkę z kolejną destrukcyjną nawałnicą ze wschodu. A zdawkowa i skrótowa narracja typowa dla przewodników turystycznych nie kłamie; Kijów, od początku zerkający raczej na zachód niż wschód (i mający zachodnią genezę) niemal od zawsze grabiony był przez najazdy barbarzyńców ze wschodu.

Cofając się dalej w pomroki dziejów, przeskakując kilka wieków, przypominamy sobie, że po przegranej walce o prymat na Rusi od 1658 roku Ukraińcy, już w objęciach Moskwy, jako naród peryferyjny dalej walczyli o obronę własnej tożsamości wewnątrz państwa moskiewskiego. Ich samoidentyfikacja narodowa i poczucie odrębności okazuje się już wtedy zbyt silna, by je wykorzenić.

I znów skaczemy niemalże trzysta lat w historii tysiącletniej Rusi. W latach 1918-1920 bolszewicy dopiero za trzecim podejściem podbijają Ukrainę. Jeszcze w latach 20. XX wieku Ukraina jest rejonem względnej autonomii kulturalnej. Zmieniło się to dopiero za czasów Stalina. Gdy nie udało się propagandą i przekupstwem, rozpoczęto procedurę dużo brutalniejszą, ludobójczą. Sztucznie wywołany głód w latach 30. doprowadza do śmierci ponad siedmiu milionów ludzi. Do tego dochodzi stała polityka Związku Radzieckiego polegająca na zasiedlaniu peryferii imperium etnicznymi Rosjanami, czego skutki stwarzają problemy w budowaniu spoistości narodowej państwa ukraińskiego.

Chichotem historii jest to, że dzisiaj nawet rosyjskojęzyczni Ukraińcy wybierają tożsamość ukraińską jako atrakcyjniejszą od rosyjskiej, a na wschodzie zyskują na znaczeniu partie nacjonalistyczne. Demonizowany „Prawy Sektor” poza szkoleniami paramilitarnymi i ideologicznymi prowadzi naukę ukraińskiego dla swoich członków, wśród których rosyjskojęzyczni to podobno niemal połowa.

Można odnieść wrażenie, iż nawet w czysto pragmatycznym podejściu do patriotyzmu przeciętnemu Ukraińcowi Rosja może się kojarzyć jedynie z większą oligarchizacją i większą korupcją niż obalone rok temu władza Janukowycza. Może jeszcze z wulgarną podkulturą rosyjskojęzyczną. Ta współczesna Rosja, jakże niestety odległa od choćby Bułhakowa, którego dom zwiedzamy w centrum starszej części miasta.

Kwestujący batalion Azow widać na ulicach Kijowa co chwila

Ku refleksji politycznej

Wracamy do czasów najnowszych. Namacalnie dostrzegamy, jak ważnym i istotnym elementem budowania jego tożsamości narodowej był ostatni rok. Krew pomordowanych ofiar ma szansę nie pójść na marne, a stać się narodowym i państwowotwórczym mitem odrodzonej Ukrainy. Pewnie bardziej nacjonalistycznej i mniej ufającej oligarchom i politycznym celebrytom, pomimo że jeden z nich został po Majdanie prezydentem, można z rozmów odnieść wrażenie, że traci poparcie szybciej niż premier. Może mniej wierzącą też w gwarancje bezpieczeństwa z Zachodu, bo z memorandum budapeszteńskim z 1994 r. już wiemy co można zrobić.

Wejście do NATO i Unii Europejskiej to marzenia nie do zrealizowania. Jednak miraż zachodu wśród Ukraińców pozostał, a jego najbliższym urzeczywistnieniem jest dla Ukraińców … Polska. Dla nas z kolei Ukraina to kraj dawnych „kresów”[4] I RP. Unia Europejska i jej program partnerstwa wschodniego naszej agendy nie zastąpi. Zainteresowanie Europą Środkową i Wschodnią utracili chyba także Amerykanie (aczkolwiek w rozmowach z Ukraińcami daje się zauważyć niezmienny zachwyt USA), stopniowo, aczkolwiek konsekwentnie redukujący swoją obecność i zaangażowanie na Starym Kontynencie. Pozostała Polska wraz z krajami bałtyckimi i może jeszcze z zastraszaną przez Rosję Szwecją.

Na pewno dzisiaj Ukraina to kraj pogrążony w chaosie, ale to też kraj ogromny jak na warunki europejskie, prawie dwukrotnie większy od Polski, posiadający w swych rozległych granicach wiele bogactw naturalnych. To miejsce krzyżowania się wielu interesów mocarstw od wieków. Kraj, o który rywalizację przegrywamy z Moskwą od II połowy XVII wieku, ale jak uczy historia, nie niższością cywilizacyjnej oferty, ale słabością i brakiem strategii. Unia hadziacka z 1658 roku zakładająca powołanie Rzeczpospolitej Trojga Narodów była ostatnią próbą odwrócenia tej tendencji schyłkowej.

Współczesna Ukraina jawi się także jako potencjalne miejsce ekspansji polskiej kultury i gospodarki, ale już nie oręża i z większym niż niegdyś zrozumieniem autonomiczności narodowej i państwowej sąsiada. To dobry rynek zbytu dla polskich wyrobów. Już dzisiaj na Ukrainie działa wiele polskich firm, ich spółki-córki, a przedsiębiorcy wielu branż mają na Ukrainie swoje fabryki. Obecnie zainwestowali tam prawie miliard w inwestycjach bezpośrednich.

Polacy na Ukrainie

Dziś Polacy na Ukrainie to rozproszona, niewielka procentowo w skali kraju i relatywnie słabo zorganizowana mniejszość. Warto o nią dbać, bo to nasi rodacy wyjątkowo skrzywdzeni przez historię. Cenna inicjatywa pomocy Polakom z zajętego przez Rosjan Donbasu wyszła w głównej mierze ze środowisk społecznych, nie rządowych.

W przyszłości należy jednak widzieć Polaków na Ukrainie, którzy mogli być kojarzeni nie tylko z pozostałymi na wschodzie rodakami, ale także polskimi przedsiębiorcami czy też eksporterami zarówno wysokowartościowych towarów, jak i wyższej od chłamu rosyjskiej popkultury, kultury wysokiej. Pomoc w zamian za inwestycje to byłaby skuteczna
i realna alternatywa dla bezbarwnej i jałowej obecnej polityki naszych władz, ograniczającej się m. in. do ułatwiania Ukraińcom przyjazdów do Polski.

Przypomnijmy, że Ukraińcy w wieloetnicznej II RP stanowili ok. 15% ludności. W III RP również należą obok Niemców do najliczniejszych mniejszości narodowych, ale już w państwie prawie monoetnicznym. Do niedawna oficjalnie było ich u nas 30 tysięcy, lecz to tylko część polskich Ukraińców, najczęściej przesiedleńców z akcji „Wisła”. Kolejne tysiące przyjeżdżają do pracy, wykonując często najpodlejsze zajęcia. Dla współczesnego Ukraińca Polska to miejsce, dokąd jedzie się po pracę, nierzadko po spełnienie polskiego odpowiednika american dream Język polski jest dobrze rozumiany i nieźle znany na Ukrainie, a „Karta Polaka” jest dla licznych osób o skomplikowanej polsko-ukraińskiej historii rodzinnej i takowej mentalności obiektem marzeń i starań. Te więzy niełatwo przeciąć. Kulturowa i mentalna bliskość bardzo często nad wyraz dobrze zmierza do bliskości politycznej.

Można mieć do Ukraińców w Polsce stosunek taki jak wątpliwej kultury gwiazda TV do pokojówek z Ukrainy, lecz więcej w tym odreagowania kompleksu postkolonialnego niż dojrzałej i rozumnej oceny sytuacji. I znowu ciśnie się na usta cytat z Myśli nowoczesnego Polaka: „Gdybym na Rusi galicyjskiej spotkał nauczyciela Polaka, prześladującego dziecko za to, że jest ono dzieckiem ruskim, że po rusku mówi, czułbym do niego nie mniejszy wstręt od tego, jaki budzi we mnie moskiewska i pruska kanalia pedagogiczna...”

Interes Polski

Co w takim razie robić w sprawie Ukrainy, można by zapytać trzeźwo, niczym obalany dalej nie tylko symbolicznie Lenin?

Po pierwsze, uświadomić sobie, że sprawy sporne pomiędzy naszymi narodami należą raczej do historii niż teraźniejszości. Oczywisty i bolesny konflikt historyczny opisywany jest już coraz rzetelniej i o kompleksowość tego opisu trzeba zadbać. Jednak póki żadna strona zakusów imperialnych nie posiada a stopień relacji nie prowadzi do budowy jednego państwa z jedną wizja historii, nawet on nie stanowi przeszkody nie do przezwyciężenia. Po drugie, powtórzyć, iż konfliktu geopolitycznego i politycznego również nie ma, a żadne środowiska nie dążą do przesunięcia granic i nie budują uniwersalistycznej wizji dziejów. Trzecim aspektem są mniejszości narodowe po obu stronach granicy. Co rzadkie, również one nie są wielkim polem konfliktu. W skali obu krajów mniejszości są procentowo niewielkie i nie są też dyskryminowane, jak choćby Polacy na Litwie. Oczywiście koniecznym jest upominanie się o elementarne poszanowanie praw i zasadę wzajemności w traktowaniu mniejszości w obu krajach.

Odmiennie też niż włodarze III RP musimy zabiegać o polskie interesy, również te wymierne; choćby o domy polskie w rejonach wielkich skupisk Polaków, renowację żywych pamiątek po I RP, kultywować miejsca pamięci po wiekach potęgi tejże czy wysyłać tam polskie dzieci na wycieczki i obozy, aby poznali nie tak odległych mentalnie ukraińskich rówieśników.

Mamy dzisiaj z Ukrainą najlepsze stosunki ze wszystkich sąsiadów. Co jest sytuacją historycznie rzadką, a nawet nietypową w relacjach miedzy graniczącymi ze sobą państwami. Dla porównania, dużo mniejsze od Polski, oczywiście sentymentalnie bliskie naszemu sercu Węgry pozostają w najróżniejszej rangi konfliktach z większością państw sąsiednich.

Racjonalny naród nie szuka wrogów na siłę. Nowoczesnemu albo po prostu zdrowemu nacjonalizmowi jest równie daleko do imperializmu, jak i do szowinizmu. Siedemdziesiąt lat temu istniały niezaprzeczalne różnice w dążeniach Polaków i Ukraińców. Dzisiaj jest inaczej. Właściwie nie mamy interesów sprzecznych, pomiędzy naszymi krajami nie ma pola do potencjalnego konfliktu. Jest Polska i w miarę niepodległa Ukraina. Nikt rozsądny i rozważny nie nawołuje do eskalacji nienawiści i rewizji granic.

Z wielu wspomnianych wyżej przyczyn oba państwa są dla siebie najbardziej naturalnymi partnerami. Oba te państwa są największymi w regionie międzymorza, w pewnych warunkach ich sojusz mógłby wpływać integrująco na inne pobliskie państwa obawiające się dominacji Rosji bądź dążące do wydostania się spod wpływów Niemiec. A ich współpraca z bagażem wspólnych żalów historycznych mogłaby być równie istotna dla tej części Europy jak współpraca francusko-niemiecka (których wojenna ścieżka jest dużo dłuższa i brutalniejsza niż polsko-ukraińska) w Europie Zachodniej. To pomysł po obu stronach nienowy. Już od 1993 prezydent Leonid Krawczuk usilnie dążył do integracji regionu w oparciu o sojusz polsko-ukraiński. Niestety, większość naszych polityków uznała, że wiązanie się z Ukrainą opóźni wejście Polski do NATO.

Tylko na postawie szacunku i równoprawności możemy budować lepszą przyszłość, nie zapominając jednak o trudnej przeszłości. Tego nie uczynią jedynie gesty polityków, a długotrwała i konsekwentna praca na rozwijaniu szeroko pojętej współpracy. Jako naród możemy się sporo nauczyć od naszych wschodnich sąsiadów.

Konrad Bonisławski

 

                [1] Tak pisał m. in. znawca kwestii narodowościowej w Europie, Wiktor Sukiennicki: „Chociaż żaden z nowych narodów nie miał teoretyka nacjonalizmu o podobnej randze, wielu »nowoczesnych« Litwnów, Ukraińców, a także przedstawicieli innych narodowości, podzielało idee Dmowskiego i świadomie stosowało je w praktyce politycznej, budują własne partie nacjonalistyczne surowo krytykujące »staroświeckich patriotów i demokratów rodzimego chowu«.”, [w:] East Central Europe During World War I: From Foreign Domination to National Independence, ?1984, s. 61.