Wydrukuj tę stronę

Gdy upada Rzym, upada świat

Roch Witczak

Szeroko pojęty dekadentyzm, który pod koniec XIX wieku opanował życie artystyczne, a poniekąd i umysłowe Europy Zachodniej, miał szczególne szczęście do rzymskiego katolicyzmu. Szczególne, bo w nieszczęściu.

 

Przesadą byłoby twierdzić, że dekadenci, symboliści, dandysi (czy jakkolwiek ich nazwiemy, dokonując zresztą pewnych nieuchronnych uproszczeń i uogólnień) w jakiś masowy, w pełni konsekwentny sposób zwracali się ku religii, której serce bije w Rzymie. Serce to zresztą w drugiej połowie XIX wieku znacznie osłabło, przynajmniej na planie doczesnym – jeśli chodzi o rząd dusz, wpływ na społeczeństwo czy władzę świecką, uszczuploną lub nieomal zdławioną atakami masonerii i liberałów na Państwo Kościelne.

 

Pogląd wyżej zasugerowany, o szerokim prokatolickim nastawieniu dekadentów, byłby rzecz jasna grubym nadużyciem. To oczywiste, biorąc pod uwagę, że cała rzesza zbuntowanych poetów przyjmowała postawy, które może i uderzały w społeczeństwo burżuazyjne z gorliwością równą zapałowi najskrajniejszych reakcjonistów, ale niekoniecznie musiało z tego płynąć opowiedzenie się po stronie katolicyzmu. W istocie ten ostatni w niektórych okresach i niektórych krajach mógł być postrzegany jako siła establishmentowa na równi ze „strasznym mieszczaństwem”.

 

Taki pogląd, wzmocniony młodzieńczą brawurą i „artystowską” pychą, nieraz więc pchał literatów w objęcia poglądów nieortodoksyjnych, jak wielorakie formy okultyzmu (z satanizmem włącznie), orientalne koncepcje filozoficzne i religijne – albo ateizm w manierze rozpaczliwego nihilizmu, odległej od sztywnego i na swój sposób „optymistycznego” ateizmu pozytywistów czy myślicieli oświeceniowych.

 

Z drugiej strony, jest faktem – który można potwierdzić bez większych problemów – że przynajmniej część twórców tego nurtu prędzej czy później w swoich duchowych poszukiwaniach zwróciła się ku katolickiej ortodoksji. No dobrze – być może w niektórych przypadkach były to obrzeża tejże ortodoksji.

 

Tak czy inaczej, pierwszym z brzegu przykładem może być Huysmans. Inna postać to rysownik angielski Aubrey Beardsley. Swoje nawrócenie – gorączkowe, intensywne, które jednak później niekoniecznie okazało się trwałe – przeżył Verlaine. Na łożu śmierci mieli się nawrócić Wilde i Rimbaud. Okresami jako katolik (i miłośnik jezuitów, a do tego wróg demokracji i motłochu) przedstawiał się Baudelaire, nawet jeśli było w tym sporo prowokacji. Na pozycje katolicyzmu – i to zespolonego z reakcyjnym, legitymistycznym ideałem politycznym – przeszedł arcydandys Barbey d' Aurevilly. W Oxfordzie konwertował hrabia Eric Stenbock, autor garści opowiadań grozy o wampirach i podobnych elegantach, postać intensywnie lansowana w ostatnich latach przez Davida Tibeta, lidera grupy muzycznej Current 93 (która zresztą narobiła ostatnio sporo rabanu w naszym umęczonym kraju, tak z powodu swojej przeszłości, jak i ze względu na osobliwie „chrześcijańskie” deklaracje tegoż pana Tibeta). Co do samego Stenbocka, to podobno miał po latach bagatelizować swe nawrócenie, ironizując, iż w okresie studiów zwykł praktykować co tydzień inną wiarę.

 

Całą gamę takich postaci – zresztą w znacznej mierze homoseksualistów – wymienia Ellis Hanson w swojej książce „Decadence and Catholicism”, wydanej przez Uniwersytet Harvarda.

 

Co przyciągało do Rzymu tę (nie)wesołą gromadkę wykolejeńców, dziwaków, pozerów, rozpustników, narkomanów, aspirujących magów, alkoholików, kabotynów, pederastów, irytująco zblazowanych hrabiątek i książątek, ale też autentycznych geniuszy pióra, piórka, pędzla czy dłuta?

 

Teoretycznie ten romans zdaje się być nielogiczny. Co więcej, wiele wskazuje na to, że co do zasady był nieodwzajemniony. W każdym razie w oczach ówczesnych „dobrze myślących” publicystów i duchownych katolickich, dekadenci, dandysi i symboliści jawili się raczej jako kolejna odnoga wielogłowej hydry powszechnego diabelstwa – a nie jako dzieci zbłąkane, lecz instynktownie wyczuwające błyski prawdy.

 

Ksiądz Władysław Michał Dębicki w swojej obszernej pracy „Wielkie bankructwo umysłowe” z roku 1895, dokumentującej rozwój rozmaitych bezbożnych i bezecnych doktryn, nie znajduje zbyt wiele ciepłych słów pod adresem poczciwców, o których mówimy. Owszem, przyznaje dekadentom (niektórym) "wybitne utalentowanie", poza tym jednak w dość sztampowy sposób operuje określeniami w rodzaju „skrajny nihilizm moralny”, „dusze chore (...) pozbawione wszelkiego poczucia nie tylko moralności, ale nawet pozornej przyzwoitości i wstydu”, „żądne rozgłosu za jaką bądź cenę” itd. Mowa o „orgiach literackiej ohydy”, przy której miłośnicy pornografii mogliby uchodzić za pruderyjnych.

 

Na liście zbrodniarzy mamy naziwska takie jak Barbey d'Aurevilly, Baudelaire, Huysmans, Verlaine, Peladan czy Villiers de l'Isle Adam. O religijnych poszukiwaniach przynajmniej części z nich; o konwersjach na katolicyzm niektórych; czy choćby o prawicowych, monarchistycznych sympatiach politycznych – ani słowa. Sporo jest za to o upodobaniu do „przedmiotów odrażających, dziwactw i paradoksów”, jak też i o „predylekcji dla diabła i piekła”. W tej ostatniej materii iście kuriozalny jest przykład Barbeya. Oto ksiądz Dębicki zarzuca Francuzowi, iż „jeden ze swych utworów zatytułował „Les Diaboliques””. Zaiste, cóż by się działo, gdyby nasz dobry kapłan dożył powieści „Pod słońcem Szatana”, Bernanosa! Czyż sam tytuł nie zdradza szczególnej predylekcji autora do piekła i diabła?

 

Podobnie biegnie argumentacja Teodora Jeske-Choińskiego, człowieka przecież szerokich horyzontów i utalentowanego, a jednak nie bardzo dostrzegającego w pisarstwie dekadentów echa katolickie. Pisarstwu temu poświęcił on zresztą całą książeczkę „Dekadentyzm” z roku 1905. Owszem, Jeske-Choiński potwierdza i przytacza nawet anty-demokratyczne, quasi-arystokratyczne, wściekle reakcyjne frazy Baudelaire'a – ale nie wydaje się, by chciał mu za ich przyczyną przyznawać choćby skromne miejsce w obozie myśli konserwatywnej, którą sam reprezentował. Owszem, zauważa, że Baudelaire „przyznawał się do chrześcijaństwa, do katolicyzmu nawet”, ale nie doszukuje się w tym żadnej szczególnej głębi, zbywa te zapędy francuskiego poety prostym stwierdzeniem, że ten przecież równocześnie „pisał litanie i modlitwy do szatana”. Paradoks, poszukiwanie, pewnego rodzaju krzyż i ból duszy – zdają się nie znajdować w oczach Choińskiego żadnego usprawiedliwienia. Podobnie zresztą nie może się nadziwić temu, że Verlaine po swym nawróceniu miał jeszcze odwagę pisać rzeczy „pornograficzne”.

 

Jeske-Choińskiemu sprawy jawią się proste. Staje po stronie pruderii, spokoju, ładu społecznego itd., co prowadzi go – zdawałoby się, reakcjonistę – do nader przyjaznych uwag na temat tego, jak bardzo rozwinęło się (technicznie itd.) społeczeństwo XIX-wieczne – i jak w tym kontekście niedorzeczny i szkodliwy jest powszechny nastrój niewiary i pesymizmu.

 

Choiński i ksiądz Dębicki są więc „dobrze myślący”. Ich katolicyzm zdaje się być ujęty w precyzyjne ramy, nie tylko kościelne, ale i społeczne, oparte o „wiktoriański” wzorzec obyczajowości, wrogi szaleństwu i ekstrawagancji. Nie trzeba mówić, że żadnych przebłysków, które mogłyby być cenne dla katolicyzmu, czy choćby przebłysków konserwatywnych, prawicowych, reakcyjnych – nie dostrzegają w wyniosłym arystokratyzmie duchowym Nietzschego. Jest dla nich, w szczególności dla Dębickiego, który poświęca mu cały rozdział – li tylko szaleńcem, dziwakiem w gruncie rzeczy niewartym głębszej refleksji, antychrześcijaninem par excellance, ale nie zasługującym na otaczający go nimb oryginalności.

 

Ale przecież mimo tego wszystkiego dekadentów fascynował katolicyzm, do którego prawa rościł sobie Jeske-Choiński i jemu podobni. No właśnie – dochodzimy tu do sedna. Co pchało ich do tego Rzymu, który niekoniecznie znajdował dla nich ciepłe słowa? Co powodowało, że nierzadko po konwersji nadal pozostawali twórcami w pewnym sensie dekadenckimi? To ostatnie jest ważne – nie byłoby bowiem niczym szczególnie ciekawym, gdyby twórczość tychże autorów obumierała czy przeradzała się w trzeciorzędne dziełka „ewangelizacyjne”, jak to byśmy dziś nazwali. Ale jednak tak nie było – wielu z nich z ducha pozostawało dandysami, poetami, estetami nawet i outsiderami.

 

Zdaje się, że w katolicyzmie widzieli kilka rzeczy. Po pierwsze (wymieniamy te rzeczy w kolejności przypadkowe) – przyciągało ich samo piękno złożonego, łacińskiego rytuału (piękno, które w dużej mierze zatraciła tzw. Nowa Msza, ale to już inna sprawa). Komponowało się to ogólnie z estetyką kościelnej architektury i całą sztuką. W szczególności chodzi tu o niektóre okresy i nurty: jak choćby barok, z jego upodobaniem do mistycznych ekstaz, gwałtownych kontrastów, oszałamiających kompozycji itd.

 

W ogóle zresztą dekadentów w naturalny sposób musiała pociągać głębia katolickiej mistyki, cokolwiek oczywista na tle płycizn i mielizn konkurującego z nią okultyzmu, którym parały się w XIX wieku rzesze mniej czy bardziej podejrzanych magów (jak Eliphas Levi czy Papus). Ale też i obecna w tej mistyce – czy ogólnie w katolicyzmie – asceza, niekiedy skrajna i może nawet groteskowa, mogła wabić osobników zmęczonych uprzednią pogonią za zmysłowymi, psychicznymi i duchowymi „wrażeniami”. Mniej chyba natomiast pociągała dekadentów sztywna, kazuistyczna moralistyka, mocno zresztą rozwinięta w omawianych czasach – i zawzięcie, na zimno, tropiąca przejawy „bezwstydu” tudzież wszelkiej innej „deprawacji”. Znacznie bardziej na naszych dzielnych poetów mogły oddziaływać historie wielkich grzeszników, spektakularnych nawróceń, świętych szaleństw, krańcowych umartwień, mistycznych wizji itd.

 

Nawiązując jeszcze do Jeske-Choińskiego czy ks. Dębickiego, przychodzi na myśl stare powiedzenie: „syty głodnego nie zrozumie”. W istocie – syty, napełniony od dziecka prostą, ufną, ale i uporządkowaną wiarą, umiejscowiony w społeczeństwie i prowadzący prawidłowe życie w myśl wszelkich skonkretyzowanych przepisów moralnych i reguł ogłady towarzyskiej – nie zrozumie głodnego. Głodnego tejże wiary, miotającego się w namiętnościach, wygrzebującego się mozolnie z mielizn niepewności i nihilizmu, urągającego Bogu po to, by tym bardziej go do siebie zbliżyć, by niemal sprowokować go do miłosierdzia, jeśli nie wprost do huknięcia piorunem.

 

Był też katolicyzm swego rodzaju głosem przeciwko światu, głosem reakcji wymierzonej w rozbuchany liberalizm i kapitalizm, jak też i w pięknoduchowskie złudzenia socjalistów i innych marzycieli. W każdym razie – mógł taki być, o ile żeniło się go z przekonanym legitymizmem czy z „mroczną”, kontrrewolucyjną myślą autorów pokroju de Maistre'a. Tak przecież rozumował Barbey, o którym ktoś napisał, iż Kościół był dlań (między innymi) „wysokim balkonem, z którego mógł pluć na głowy współczesnego mu motłochu”. Tenże Barbey zresztą, obnoszący się ze swą religijnością i prawicowym nastawieniem politycznym, padł ofiarą zarzutów (a nawet procesów) o pornografię, rzekomo obecną w jego utworach.

 

Ten motyw, swoją drogą, już przewinął się powyżej. „Dobrze myślący” katolicy zdawali się uważać – zupełnie przeciwnie niż choćby Barbey – że o występku, o „ciemnej stronie” egzystencji najlepiej nie mówić wcale, chyba że od razu w jednoznacznie moralistycznym tonie. Stąd też podejrzane było już samo to, że dekadenci podejmowali jakieś wątki – tzn. takie jak piekło, śmierć, rozpacz, groza, niewiara, brzydota itd. Jakże ciekawie wpisuje się to w lamenty wielu współczesnych, katolickich tropicieli „zagrożeń duchowych”, którzy nierzadko rozmaitym artystom czynią zarzut z samego faktu, że ich sztuka jest „mroczna”, „niepokojąca”, „ponura”, że mówi „coś” (cokolwiek) o „ciemnych” tematach. Chciałoby się zakrzyknąć – czy ci ludzie nigdy nie słyszeli takich pojęć jak danse macabre, vanitas, memento mori, ars moriendi i contemptum mundi? Przydałaby się im lektura „Grzechu i strachu”, Delumeau albo chociaż przekartkowanie paru numerów post-punkowego pisemka prawosławnego „Death to the World”...!

 

Wróćmy jednak do tematu. Otóż katolicyzm w niektórych krajach mógł być też prowokacją – niekoniecznie nieszczerą, ale jednak prowokacją, która równocześnie stawała się pewnego rodzaju modą. Państwo francuskie od stulecia, od rebelii roku 1789, miało na pieńku z Kościołem, w szczególności z jezuitami; a z kolei Anglia zdążyła już zredukować liczne niegdyś antykatolickie ustawy, ale pomimo tego bycie „papistą” mogło drażnić zdrowe moralnie warstwy mieszczaństwa, arystokracji czy społeczności akademickiej. Épater le bourgeois – wyszukaną, zrytualizowaną religijnością i wyrazami sympatii dla kontynentalnych przejawów reakcyjnego, katolickiego zacofania? O tak, bo czemu nie? Aż chciałoby się zakończyć znanym cytatem z pewnego niemieckiego muzyka (o religii najbardziej pasującej do skórzanych rękawiczek i dobrych cygar), ale byłoby to już chyba zbyt sztampowe.