Wydrukuj tę stronę

Grzegorz Ćwik - O Legionach słów kilka

Miało już nie być polskiego munduru. I polskiej armii też miało nie być. Po styczniowej klęsce nawet spora część społeczeństwa polskiego uwierzyła w to, że o zyski czy synekury warto walczyć, ale o Polskę już nie. Polskich żołnierzy, polskiej komendy i polskich oddziałów szukać miano już tylko na kartach powieści historycznych, oczywiście o ile zostaną przez łaskawych zaborców dopuszczone do druku.

 

Na szczęście byli ci, których te „prawdy” i „pewniki” nie interesowały. Byli tymi, którzy wierzyli, walczyli i zwyciężali.

 

- - -

 

Rotmistrz a wraz z nim cały szwadron cwałowali wprost na pierwszą linię okopów. Szrapnele biły coraz gęściej, a pociski wystrzeliwane z Mosinów i Maximów coraz mocniej omiatały rozciągniętą ławę polskich ułanów. Ale przecież dostali rozkaz! Dokonać uderzenia na okopane wojska rosyjskie przy współdziałaniu piechoty i artylerii. Tego, że w wyniku poważnych zaniedbań w dowództwie rozkaz nie dotarł ani do piechoty ani artylerii, Dunin-Wąsowicz nie wiedział.

 

Wiedział natomiast doskonale kim jest. Oficerem Legionów Polskich, pierwszego od wielu dekad wojska polskiego. Dowódcą jednej z dwóch jego jednostek kawalerii. A co więcej – prawnukiem szwoleżera spod Somosierry. Dlatego też Dunin-Wąsowicz nie zadawał pytań, nie okazywał tchórzostwa ani niepewności. Miał świadomość co musi zrobić i jaki honor podtrzymać.

 

W 1915 roku nie było Kozietulskiego, nie było Cesarza ani okrzyku „naprzód psiakrwie, Cesarz patrzy!”. Był za to niespełna 33-letni dowódca 2 dywizjonu kawalerii 2 Brygady Legionów Polskich. Były za to kolejne okopy, podobnie jak pod Somosierrą, choć obsadzone nie Hiszpanami a Rosjanami. Nawet to lepiej, cóż chcieć od biednych Ispańców. O, Rosjanie to już inna liga. Z tymi mieliśmy rachunki krzywd.

 

Po całym terenie szarży niósł się jeden okrzyk. „Niech żyje Polska!”. Ułani zajęli pierwszy okop, potem drugi i trzeci. Przerażeni Rosjanie ginęli, padali nieprzytomni od cięć szablami lub uciekali. Niektórzy próbowali się poddawać polskim diabłom, które niewzruszone krwawym ostrzałem rozbiły w puch rosyjską obronę.

 

Cóż jednak zdziałać mogło 64 ułanów, gdy nie otrzymali oni wsparcia i pomocy? Bohaterska szarża okazała się równie krwawa. Do linii wyjściowych doczłapało się raptem 6 żołnierzy. Potem odnaleziono jeszcze kilkunastu. Ostatecznie większość zginęła lub dostała się do niewoli, część była ranna.

 

Najważniejsze było jednak co innego. Tego dnia przywrócona została, po prawie 100 latach, wielkość i chwała polskiej kawalerii. Prawnuk żołnierza spod Somosierry poprowadził kolejne pokolenie bohaterów aby „gardła armatnie kolanami dławić”. I kolejny raz okazało się , że wbrew wszystkiemu i wszystkim, wbrew postępowi techniki wojennej i prawidłom Wielkiej Wojny polscy kawalerzyści okryli się chwałą należną nielicznym. Cała Europa usłyszała o szarży garstki polskich ułanów pod Rokitną. Cała Europa usłyszała, że na dalekim froncie wschodnim garstka chłopaków w błękitnych mundurach bije się o nią, ginie za nią i zabija. Za Polskę.

 

Jakiś czas po bitwie wydrukowano pocztówkę z motywem szarży pod Rokitną, która stanowi ilustrację do tego artykułu. W tle nikną powoli ułani cwałujący na rosyjskie okopy, a na pierwszym planie… czyżby sam Wernyhora gra im na skrzypcach? Skoro tak, to jest tylko jedna melodia, jaka mogła płynąć z jego instrumentu. Zakazana przez rosyjskiego okupanta pieśń o tych, którzy 100 lat wcześniej także bili się o Niepodległość. I to właśnie ją Rokitniańczycy i Legiony odbijały szablą z rąk zaborców.

 

Kilka lat później, gdy Polska powróci na mapę a ułani spod Rokitny odtworzą swoją jednostkę, już w ramach Wojska Polskiego, nazwie się ona 2 Pułkiem Szwoleżerów Rokitniańskich. Jedna zaś z żurawiejek (przyśpiewek) tegoż pułku brzmieć będzie:

 

„Zawsze byli bracią bitną,

 

Zwyciężyli pod Rokitną!”

 

 

 

Legiony Polskie

 

 

Powtarzam często, że jako Polscy i nacjonaliści mamy naprawdę dobre wzorce postępowania. Powstańcy, Wyklęci, Orlęta Lwowskie, rycerze spod Cedyni i Grunwaldu, pancerni i husarze spod Kłuszyna i Chocimia, rewolucjoniści i bojowcy PPS. I oni – Legioniści. Pora już odrzucić paleoendeckie brednie każące traktować Legionistów jako niemieckich najemników, austriackich kondotierów i Bogowie raczą wiedzieć kogo jeszcze. Legiony Polskie od początku, od wymarszu spod podkrakowskich Oleandrów, aż do listopada 1918 roku biły się tylko za jedno i dla jednego. Dla dobra Polski, o jej Niepodległość i Odrodzenie.

 

Tradycja Legionowa, w latach II RP stanowiąca jeden z ważniejszych elementów tożsamości, po roku 1945 popadła w zapomnienie. Powody oczywiste – komunistyczny reżim nie mógł pozwolić na dalsze funkcjonowanie pamięci o tych, którzy w latach 1919-1920 postawili twardą i skuteczną tamę komunistycznej rewolucji, próbującej rozlać się na cały kontynent.

 

Dziś o Legionach pamięta się zarówno państwowo jak i społecznie. I tylko nacjonaliści coś nie mogą pogodzić się z nimi, powtarzając czy to wszelkie brednie po Pająkach i Giertychach, czy wręcz uznając wzorem endeków sprzed 100 lat Legiony za żołnierzy niemieckich. No i oczywiście standardowy argument o agenturalności, którą rozciąga się na wszelkie działania i koncepcje legionowe.

 

Pora aby Legiony na dobre zostały przywrócone do pamięci w środowisku narodowym. Ludzi ci, wyjątkowi w swym idealizmie i bezinteresowności, stanowią przykład jak za Polskę się bić, jak walczyć i jak zwyciężać. A także jak możliwie niewielką daniną krwi osiągać określone cele polityczne.

 

 

 

Kostiuchnówka

 

 

Nieustanny huk armat, wybuchających szrapneli, okrzyków bojowych wrażej piechoty i wystrzałów z broni palnej zlewał się w jedną piekielną melodię. Tkwiącym w okopach Legionistom wydawało się najpewniej, że cały gniew cara, jego armii i państwa skoncentrował się w tym jednym miejscu – na stanowiskach Legionów pod Kostiuchnówką. I być może tak było. Ofensywa Brusiłowa w ramach, której doszło do bitwy pod Kostiuchnówką, była właściwie ostatnim tchnieniem caratu i jego przemijającej wielkości. Zanim jednak ofensywa ostatecznie wytraciła impet i została odepchnięta, udało się Rosjanom rozbić szereg austro-węgierskich oraz niemieckich jednostek. Udało im się także zepchnąć wojska państw centralnych daleko na zachód, okrążyć i przeskrzydlić szereg dywizji i korpusów. W jednym wszakże miejscu musieli uznać wyższość nieprzyjaciela. Nieprzyjaciela, który pomimo, iż na obu jego skrzydłach sojusznicze wojska pierzchły w panice a przewaga materiałowa Rosjan była przygniatająca, zdołał utrzymać obronę, zadać Moskalowi dotkliwe straty i opóźnić ofensywę oraz umożliwić sojuszniczym jednostkom umocnienie się na kolejnej linii obrony.

 

Pod Kostiuchnówką Legiony przeszły najkrwawszy i najbardziej dramatyczny test żołnierski. Test ten zdaliśmy celująco, co przyznali bez zawahania nasi sojusznicy i naczelne dowództwa państw centralnych. Braterskie pozdrowienia wysyłali nawet dowódcy jednostek niemieckich spod Verdun, którzy niedawno jeszcze stacjonowali w sąsiedztwie Legionów.

 

Bitwa pod Kostiuchnówką z miejsca wpisana została na listę miejsc chwały polskiego oręża. Za cenę start wynoszących 2 tysiące ludzi udało się ustabilizować front, osłabić impet uderzenia Rosjan, umożliwić sojusznikom spokojne wycofanie się. Przede wszystkim jednak Kostiuchnówka uważana jest za bitwę, której politycznym skutkiem był Akt 5 listopada. Wydarzenie to, wbrew endeckiej propagandzie, było milowym kamieniem sprawy polskiej w Wielkiej Wojnie. Oto bowiem dwa z trzech państw zaborczych wspólnie oświadczają, że po wojnie powstanie Polska. Oczywiście – okrojona, nie do końca niepodległa, związana sojuszem z Wiedniem i Berlinem – ale jednak Polska! Jakaż ogromna zmiana w stosunku do roku 1914! Po 5 listopada Polska musiała już powstać – w tej czy innej postaci. A to już uznać trzeba za ogromny sukces polityki aktywistów. Rola Kostiuchnówki w tym była taka, że Niemcom w połowie 1916 roku zaczęło brakować żołnierzy. Umowy międzynarodowe zakazywały poboru z terenów okupowanych, chyba, że w ramach poboru ochotniczego. Ale, żeby Polacy chcieli walczyć w sojuszu z Berlinem trzeba było decyzji politycznych. Kostiuchnówka udowodniła niemieckiemu sztabowi, że gra jest warta świeczki, bo jakość polskiego żołnierza jest najwyższa z możliwych. A to, że 5 listopada Piłsudski wykorzystał po swojemu, ochotników prawie nie było, za to POW rosła z dnia na dzień… To już inna historia.

 

 

 

Wierność ponad wszystko

 

 

Leszek Moczulski pokolenie urodzone tuż po Powstaniu Styczniowym nazwał kiedyś jednym z najlepszych w historii Polski. I opinia ta jest w pełni prawdziwa. Jeśli bowiem przenalizujemy życiorysy Legionistów, nie tylko w latach 1914-1918 ale w całej swej rozciągłości, to okaże się, że ludzie ci całe swe życia poświęcili Polsce. Ci, którym dane było przeżyć wojnę światową, a następnie walki i wojny o granice i Niepodległość z miejsca rzucili się w wir pokojowej pracy dla Polski. A przecież po ponad 120 latach zaborów pracy do wykonania, aby scalić w jeden organizm byłe zabory był ogrom! Legioniści jako tacy postawili na edukację, przerwaną często w roku 1914, na zdobycie zawodu i wiedzy, dzięki którym będą mogli być przydatni dla Ojczyny i społeczeństwa. Szereg wybitnych naukowców, samorządowców, nauczycieli i wychowawców to właśnie byli Legioniści. Nie wspominając już o Wojsku Polskim, czyli dziedzinie niejako automatem przynależnej Legionom. Gdy w roku 1939 po raz kolejny podpalono świat, byli Legioniści karnie stanęli do walki o Polskę. Nie tylko w ramach kampanii wrześniowej, ale przede wszystkim jako żołnierze i działacze konspiracji, emigracyjnego wojska i rządu oraz wywiadu. A doświadczenie z poprzednich wojen, zwłaszcza w ramach POW, było tutaj ogromnie przydatne. Także po wojnie Legioniści pozostali wierni idei wolnej i niepodległej Polski i współtworzyli zjawisko Żołnierzy Wyklętych. Zapomina się często, że to właśnie narodowcy oraz piłsudczycy i Legioniści byli najbardziej znienawidzeni przez bezpiekę.

 

Dziś, gdy wiele osób w świecie opcji i możliwości nie potrafi wytrwać kilka miesięcy przy jednym wyborze, takie postawy, determinacja i walka budzić mogą jedynie ogromny szacunek. Wszakże sam Marszałek mówił o tym, że ostatecznie „tylko Polsce służy”. I tak właśnie żyć powinniśmy my, nowe pokolenie nacjonalistów. Nie traktując nacjonalizm jako chwilową zajawkę, hobby czy sposób na wolny czas, ale jako dożywotnią misję i walkę.

 

 

 

Ale przecież dojdziem

 

 

Gdy czyta się wspomnienia, dzienniki i dokumenty legionowe uderza niesamowity hart ducha zetknięty z … trudną do opisania mizeria materiałową, zwłaszcza w pierwszym okresie wojny. Braki w umundurowaniu, uzbrojeniu, wyposażeniu i zaopatrzeniu były jednym z kilku głównych elementów funkcjonowania Legionów. Starczy wspomnieć, że Ottokar Brzoza-Brzezina, twórca legionowej artylerii, stworzył ją w ten sposób, że pierwsze dwa działa… ukradł maszerującym wojskom austriackim. Do tego pamiętajmy, że idące w pole jednostki generalnie nie posiadały nowoczesnych karabinów. Udało się Strzelcowi nabyć trochę manlicherów przed 6 sierpnia, jednak jako tacy ludzie ci byli wyposażeni w jednostrzałowe karabiny Werndla. Nie dość, że wymagały repetowania po każdym strzale, to jeszcze były nieporęczne, zacinały się, naboje były na proch czarny, kapitalnie zdradzający pozycje strzelca. No i same pociski miały tak paskudne efekty trafienia, że Rosjanie nieraz mylili je z zakazanymi konwencjami pociskami dum-dum i skłonni byli na miejscu likwidować złapanych Legionistów.

 

W szeregu piosenek głód, błoto i woda okopów, braki w zaopatrzeniu są stałym elementem. Jeśli dany oddział legionowy potrzebował czegoś, to zwyczajnie sam musiał to zorganizować lub najlepiej ukraść chwilowym sojusznikom z państw centralnych.

 

I mimo to Legiony były jedną z najlepszych jednostek na wschodzie, jeśli idzie o morale i bojowość. Od pierwszych walk dał się poznać legionowy sznyt, który szybko zamknął mordy wszelkim krytykantom i szydercom. Ta wesoła gromadka, która zrównana została do pospolitego ruszenia (Landswehry), okazała się jednym z najskuteczniejszych i najbardziej przebojowych oddziałów na całym froncie przez cały okres trwania Wielkiej Wojny. Rola wychowawcza Piłsudskiego, Sosnkowskiego, Śmigłego i całej rzeszy strzeleckich oficerów i podoficerów jest tu nie do przeceniania. Ci ludzie wykuli z młodych studentów, uczniów, robotników, chłopów i pracowników umysłowych najtwardszą stal, jaką poznała polska wojskowość. Stal, która wytrzymała dramatyczny odwrót spod Uliny, niesamowicie ciężkie kampanie karpacką i podhalańską, wspólne walki na Ukrainie i Wołyniu i wreszcie „wielki finał” –  Ragnarök pod Kostiuchnówką. Gdy na obu skrzydłach rozsypała się obrona Niemców i Austriaków, gdy zburzone huraganowym ogniem rosyjskich armat zostały nasze umocnienia, gdy wielokroć silniejsze jednostki uderzyły na wydawało się zniszczoną już linię obrony…Polski Legionista twardo stawał do walki i nie pozwolił się pobić. Gdy bezustanny huk wybuchów, wystrzałów i detonacji zwiastował wydawałoby się wspomniany zmierzch Bogów, polska flaga, chociaż poszarpana i postrzelana, dalej dumnie powiewała nad tzw. „polską górą” – najważniejszym punktem oporu. Wielu bohaterskich oficerów i żołnierzy pod Kostiuchnówką do ostatka spełnili przysięgę. Niektórzy cudem przeżyli. Płk Berbecki otrzymał postrzał prosto w serce…Przeżył, jak mu po kilku tygodniach powiedział lekarz, gdy już odzyskał przytomność, tylko dlatego, że pocisk z Mosina trafił go, gdy serce było w fazie skurczu i o milimetr chybił. Gdyby było w fazie rozkurczu, zginąłby natychmiast.

 

Legenda Legionowej wytrwałości żyła całe dwudziestolecie. Była symbolem hartu ducha, skłonności do poświęceń ale i zawadiackości nie popadania w fatalizm. Dziś jak się wydaje to wraca powoli. Bo Legionista w najgorszych nawet okolicznościach nie tylko nie tracił wiary, ale i humoru! Ten stał się wkrótce wręcz przysłowiowy, setki dowcipów, anegdot, historii i wspomnień świadczą, że nawet w najgorszych okolicznościach Legionista śmiał się wrogom, śmierci i wszelkim przeciwnościom losu prosto w twarz. Znana jest choćby historia z okresu walk na Wołyniu, w trakcie których Piłsudski z Sosnkowskim byli na pierwszej linii walk. Gdy jeden z Legionistów otrzymał postrzał w nogę i zaczął krzyczeć z bólu Piłsudski powiedział „Czego krzyczysz, tylko noga? A tamtemu głowę urwało i nie krzyczy, a ty o takie głupstwo”. Cały okop, włącznie z rannym zarżał gromko ze śmiechu. Jak tacy ludzie mieliby nie dojść do Niepodległej? Byleby iść w nogę.

 

 

 

„Komendant wie lepiej”

 

 

Te słowa potem wykpiwano, a to przecież oznaka idealizmu rzadko spotykanego w historii. „Mnie polityka nie interesuje, Komendant wie lepiej”. O tym zaś, że Piłsudski jest idealista wiedział każdy, kto tylko chciał to wiedzieć. Nie posiadał majątku, zbytków ani pieniędzy, żył, odżywiał się i spał po żołniersku, sporą część życia spędził w konspiracji, a celem zawsze było jedno – Najjaśniejsza. A więc niech On się zajmuje polityką, my jesteśmy od służby na froncie. Przeważająca większość Legionistów swój idealizm zachowała przez całe życie, po roku 1920 budując nową Polskę, a po 1939 broniąc jej i jej dziedzictwa.

 

W ramach ruchu strzeleckiego, a potem legionowego przewinęli się ludzie wszelakiej przynależności światopoglądowej i politycznej. Socjaliści, chadecy, ludowcy, konserwatyści, także i narodowcy, wreszcie apolityczni. Wszystkich łączyło jedno – pęd do walki o Ojczyznę i Naród. Polski, która wyobrażano sobie jako kraj bezpieczny, sprawiedliwy, dostatni i szanujący swych mieszkańców. Gwarantem zaś powodzenia miało być właśnie dowództwo Piłsudskiego, który po latach walki, konspiracji i aktywności w końcu znalazł właściwy sposób dążenia do Niepodległości.

 

 

 

Piersi naprzód, podniesiona głowa

 

 

Pośród wszelkich opcji politycznych, kompromisów, machloi, karierowiczostwa i krętactwa Legiony pozostały ostoją nieprzekupności i twardej postawy polskiego żołnierza. Nikt kto chciał robić karierę nie szedł do Legionów – prędzej do znienawidzonej przez Legunów Komendy, NKN-u albo dowolnych innych ciał politycznych, zwłaszcza po zajęciu Królestwa w 1915 roku przez państwa centralne.

 

Legiony były wręcz synonimem niezależności, nieprzekupności i wyższości idei ponad małość i politykę. Gdy politycy i część wojskowych, głównie wyrosłych z armii austro-węgierskiej kluczyła non stop między wiernością Polsce a „wiernością” Wiedniowi, Legiony od samego początku głosem Komendanta mówiły o co walczą: o Niepodległość, o Polskę, o jej wolność. Ci, którzy podążyli tą drogą byli nieprzekupni z definicji, nie interesowało ich politykierstwo i karierowiczostwo. Chcieli bić się i zwyciężać.

 

Dlatego też zawiązana wówczas legionowa solidarność przetrwała dekady i nawet po wielu latach środowisko legionowe trzymało się razem, wzajemnie wspierając. Przykładem tego może być chociaż emigracja po 1945 roku.

 

Być Legionistą znaczyło być idealistą, żołnierzem, świadomym Polakiem, który kieruje się zasadami honoru. Dlatego ci, którzy reprezentowali postawy wrogie Legionom, ci którzy sabotowali Legiony i Piłsudskiego stawali się obiektem autentycznej nienawiści i wrogości. Przykładem może tu być jedna z wielu zmitologizowanych przez prawicę endecką postaci – gen. Włodzimierz Zagórski. Człowiek ten przez praktycznie całą wojnę 1914-1918 nie tylko nie poczuwał się do polskości i był lojalnym oficerem armii austro-węgierskiej, ale także prowadził aktywną politykę skierowaną przeciw tym, którzy walczyli o to, co według niego było niemożliwe i niewarte walki – o Polskę. Donosił na oficerów charakteryzujących się postawą niepodległościową, nienawidził Piłsudskiego za jego działalność, posuwał się do proszenia Niemców o aresztowanie i rozstrzelanie Komendanta, w swej jednoznacznie wiedeńskiej postawie posuwał się do uwag jak ta: „Piłsudskiemu bzdurzy się niepodległa Polska”. A gdy ta wybzdurzona Polska faktycznie się pojawiła, Zagórski zasłynął największą aferą w Wojsku Polskim II RP – czyli aferą Francopolu, a następnie w maju 1926 roku wydaniem rozkazu bombardowania ludności cywilnej. Skoro szmatę tego pokroju prawica chce koniecznie brać na sztandary i bronić człowieka tego, jako rzekomego niepodległościowca i patriotę, to tylko kolejny argument, że myśl endecka jest zwyczajnie niepotrzebna.

 

 

 

Pójdziem na armaty

 

 

Śp. Profesor Wieczorkiewicz powiedział nam kiedyś na seminarium, że problemem ze zrozumieniem ludzi jak Legioniści i ich postaw jest to, że oni zwyczajnie byli ulepieni z innego kruszcu niż obecne spoeczeństwo. Ja osobiście dodam – z kruszcu dużo szlachetniejszego, wytrzymalszego i trwalszego, niż ten, z którego ulepione jest obecne społeczeństwo. Czytając o Legionowej epopei, o losach tych ludzi po roku 1920 często można mieć wrażenie, że to fikcja, mit, przecież z dzisiejszego, pragmatycznego punktu widzenia taki idealizm jest czymś trudnym do wyobrażenia.

 

A jednak! Legioniści istnieli, walczyli i zwyciężali, a ich historia stanowi nie tylko jedną ze wspanialszych części naszej narodowej historii, ale także wzór do naśladowania dla polskich nacjonalistów.

 

 

 

Grzegorz Ćwik