Wydrukuj tę stronę

Grzegorz Ćwik - Yo Dre! I got something to say!

Idea nacjonalistyczna jako element, do którego poczuwa się w sposób świadomy i aktywny jest dziś mało popularna. To oczywiście żadne odkrycie. O ile pewne aspekty nacjonalizmu zachowują żywotność w społeczeństwie (patriotyzm, póki co konserwatyzm moralny), o tyle nacjonalizm jako kompletna ideologia jest dziś marginesem. Powodów tego jest dużo, zarówno zewnętrznych (niezależnych od nas), jak i wewnętrznych (zależnych od nas i naszych działań). Jednym z największych i najbardziej dojmujących w skutkach jest praktycznie brak nacjonalistycznej kultury popularnej. Nie mamy swoich artystów, nie mamy muzyków, pisarzy czy filmowców, którzy byliby naszym głosem i w sposób popularny docierali do odbiorców z taką czy inna formą idei narodowej.

 

A skąd ten tytuł? To słowa z filmu „Straight outta Compton”, który opisuje losy amerykańskiej grupy  rapowej N.W.A. (skrót od „Niggaz Wit Attitudes”). Jednym ze sztandarowych kawałków grupy był protest song „Fuck the police”. Przed jednym z koncertów w Detroit policja zakazała grupie wykonywania publicznie tego utworu, wcześniej także władze federalne o to apelowały drogą  administracyjną. Co zrobiła grupa niepokornych raperów? Oczywiście w trakcie koncertu najpierw powiadomili ze sceny słuchaczy o prośbie policji, a następnie wykonali rzeczony utwór. Zwrotki Ice Cube’a poprzedzone zostały właśnie zawołaniem „Yo Dre! [Dr. Dre – jeden z członków grupy] I got some to say!”.

 

Czemu o tym wspominam? Otóż zasadniczym problemem idei narodowej jest to, że nie mamy tego typu buntowniczych, a jednocześnie trafiających do młodych ludzi zespołów i artystów, którzy czy świadomie, czy podświadomie propagowali nasze wartości.

 

Można rapu słuchać, można nie słuchać, ale uświadomić sobie musimy, że hiphopowe zespoły grające na przełomie lat 80-tych i 90-tych wykonały niesamowita robotę dla emancypacji czarnoskórej ludności USA. Być może nie byłoby ruchu BLM, albo miałby mniejszy zasięg, gdyby 30 lat temu nie było N.W.A., Public Enemy, 2Paca, Nasa i wielu innych projektów muzycznych. Wbrew prawackiej propagandzie czarnoskóra ludność to nie tylko złodzieje i dilerzy (choć niewątpliwie ich nadreprezentacja jest wśród nich znaczna), ale także sztucznie swego czasu marginalizowana i pauperyzowana kategoria obywateli, którzy mieli ponosić koszty reaganowskiego neoliberalizmu. Tworzenie gett, sztuczne zaniżanie wydatków w nich na cele społeczne i socjalne, gorsze traktowanie przez system prawny, celowe zalewanie gett przez narkotyki – w efekcie rodziło to bunt, a bunt ten znalazł całe swe ujście właśnie w muzyce. Hiphop, który funkcjonował od około 10 lat w końcówce lat 80-tych nie posiadał jeszcze w pełni wykształconych projektów, których celem byłoby m.in. komentowanie i krytykowanie rzeczywistości społecznej i politycznej.

 

Pojawienie się N.W.A. czy Public Enemy zmieniło diametralnie sprawę, a fakt że ci ostatni byli inwigilowani przez FBI przypomina nam zabawy ze służbami na krajowym podwórku. Jednoznaczna krytyka biedy, ubóstwa i policyjnej niesprawiedliwości, wytykanie kłamstw oficjalnej medialnej propagandzie (legendarny kawałek Public Enemy „Don’t belive the hype!”), a wszystko to podane w dynamiczny, przebojowy sposób na innowacyjnych wówczas podkładach. Nie bez powodu Dr. Dre z N.W.A. stał się szybko jednym z najbardziej popularnych producentów na świecie, a jednocześnie… najlepiej zarabiającym.

 

Dotychczas praktycznie pozbawieni głosu uzyskali ogólnokrajowe przekaźniki, które mówiły ich językiem, o ich problemach i ich wizji świata. Z punktu widzenia społecznego to była absolutna rewolucja. Oczywiście N.W.A. ciężko uznać jednoznacznie za trybunów ludowych, bo dziewczyny, alkohol, prochy i imprezki też były stałym elementem ich twórczości, jednak już wypadku Public Enemy praktycznie 100% przekazu skupiało się na sprawach istotnych. Niedługo potem na scenie pojawia się kolejna legenda – 2Pac, który nie tylko krytykuje rasizm, kapitalizm, nierówności społeczne, ale nie szczędzi też słów krytyki samej ludności czarnoskórej. Samemu znając problem z autopsji rapuje o tym, ze czarni jednak zbyt chętnie biorą się za gangsterkę, dilerkę, przemoc, używki. Słychać to chociażby w znanym kawałku „Changes”, który dziś jest głównie wspominany ze względu na słowa „Nie jesteśmy jeszcze gotowi na czarnego prezydenta”. 2Pac zresztą odniósł chyba jeszcze większy sukces, głównie za przyczyną tego, że jego rap był bardziej melodyjny, bardziej poetycki i po prostu łatwiej było to pokazać zwykłemu obywatelowi.

 

Zamieszki, które wybuchły w roku 1992 w Los Angeles w dużej mierze warunkowane były właśnie przez falę ogromnej popularności ówczesnych wykonawców hiphopowych. Otóż jakiś czas wcześniej nagrano jak policja katuje bezlitośnie niestawiającego oporu czarnoskórego. Za sprawą N.W.A. i innych raperów sprawa została rozpropagowana, a gdy sąd oczywiście uniewinnił sprawców brutalnego pobicia na ulice wyległy tysiące ludzi. Ludzi, którzy skandowali i pisali po ścianach m.in. wersy i fragmenty utworów swoich ulubionych wykonawców. Czy bez rapu, a przynajmniej tego zaangażowanego, doszłoby do tego  a przynajmniej w tak szerokiej i wielodniowej formule? To pytanie nie jest łatwe, ale wydaje się, że spokojnie można uznać, że nie. Paralela między tą sytuacją (pobiciem czarnoskórego) a zachowaniem policji na Marszach Niepodległości, choćby słynne nagranie z kopania uczestnika przez tajniaka na Krakowskim Przedmieściu, jest symptomatyczna.

 

Niestety! Nacjonalizm nie doczekał się takich artystów i twórców. Mamy i mieliśmy oczywiście bogatą scenę muzyki tożsamościowej, ale to głównie przekonywanie przekonanych. Przeważająca większość takiej twórczości po prostu jest niekompatybilna z gustami i estetyką zwykłego człowieka. A pomyślmy, co by było, gdyby np. w roku 1998 obok Paktofoniki i Molesty czy Zip Składu karierę rozpoczął podobny zespół, ale grający kawałki o tematyce narodowej, społecznej, politycznej? Przecież wspomniane zespoły to legendy, o których kręci się dziś filmy dokumentalne, a ich wersy zna każdy chłopak z osiedla. Wpływ muzyczny i kulturowy ich także jest trudny do przecenienia. Oczywiście, projektu takiego ani wówczas nie doczekaliśmy, ani dziś nie widać zwiastuna takowego. Bardzo dobrze zapowiadający się CR zakończył karierę po pierwszej płycie w oparach skandalu, a był to chyba jedyny raper jakiego środowisko nacjonalistyczne mogło ze spokojnym sercem polecić zwykłemu odbiorcy. Pozostali wykonawcy są albo za słabi muzycznie, popadając niekiedy w asłuchalność, albo zbyt hermetyczni.

 

Abstrahując od rapu – także w innych gatunkach nie doczekaliśmy się swoich bardów i orędowników idei. A warunki były i są, czego dowodzi kariera i niesłabnąca popularność KSU. Śmiejecie się z „Jabol punka”? Każdy kto słuchał płytę, z której pochodzi ten kawałek – debiutancki „Pod prąd” wie, że to jedyna taka kompozycja na krążku, a cała reszta to twarda, mocna i bezpardonowa krytyka rzeczywistości późnego, szarego PRL-u.

 

KSU zresztą do dziś kontynuuje swoją misję, czego dowodzi ostatnia ich płyta „Dwa narody”. Mniej punkowa, bardziej rockowa i melodyjna, cały czas jednak załoganci z Bieszczad nie boją się trudnych i ważkich problemów. Co ciekawe w swej analizie i opisie rzeczywistości zbliżają się mocno do pozycji jeśli nie narodowych, to przynajmniej patriotycznych, czego zresztą nie może im wybaczyć część młodego pokolenia kinder-punków. Starczy wspomnieć, że KSU zagrało na koncercie z okazji… dnia Żołnierzy Wyklętych.

 

Wracając do rapu – ciekawe, że nie tylko nacjonaliści, ale nawet samo środowisko hiphopowe nie wykształciło poważnych projektów muzycznych, które brałyby tematy polityczne i społeczne na tapetę. Oczywiście, takie rzeczy były czasem przewijane, ale generalnie królowała nawijka o sprawach osiedlowych, biedzie, codziennym życiu i zabawie w różnej postaci. Analiza polityczna zwykle zamykała się w uznaniu wszystkich polityków za złodziei.

 

Problem, który nas interesuje jest zresztą szerszy. Spójrzmy na inny gatunek – literaturę. Tu podobnie: nie ma w Polsce właściwie popularnych pisarzy, o których moglibyśmy spokojnie powiedzieć, że to nacjonaliści. Co gorsza – dziedzina literacka właściwie całkowicie została pominięta i odpuszczona w działalności narodowej.

 

Są bowiem przecież pisarze, którzy w swej narracji i poglądach mocno zbliżają się do pozycji narodowo-radykalnych, zwłaszcza w kwestii krytyki nowoczesnego świata. Weźmy choćby fantastykę: Jacek Piekara, Jacek Komuda, Tomasz Kołodziejczak. Ilu nacjonalistów zna ich twórczość? A co dużo ciekawsze. Czemu, gdy Jacek Piekara zaczynał się sadzić w Dorotą Wellman o swojego twitta na jej temat nie uzyskał absolutnie żadnej pomocy ze środowiska narodowego, nawet w postaci social-mediowej akcji solidarystycznej? A przecież ten konflikt jednoznacznie wpisuje się w walkę tradycji z postnowoczenością. Czemu, gdy w tym roku spadły gromy lewackie na Jacka Komudę za rzekomo homofobiczne opowiadanie w „Nowej fantastyce” także nie zareagowaliśmy? A ile osób metapolityczny cykl „Ostatnia Rzeczpospolita” Kołodziejczaka uważa za obowiązkowy element formacji intelektualnej? Zresztą, Kołodziejczak już na początku lat 90-tych krytykował bezlitośnie liberalizm i nowoczesność, a część jego opowiadań o tematyce aborcyjnej, eugenice czy eutanazji była wysoce zgodna z tym, co możemy dzisiaj obserwować. Polecam każdemu sprawdzić jego tom „Wstań i idź” – i sprawdzić daty publikacji jego opowiadań z tego kręgu tematycznego. I co? Ano nic, nikt nie wpadł na pomysł, żeby takimi ludźmi się zainteresować, choćby zaprosić na prelekcję, odczyt czy spotkanie. A możliwości są naprawdę tutaj duże, bo fantastyka cały czas jest w dużej mierze konserwatywna. To, że ludzie ci często są zwolennikami PiS-u jest akurat bardzo łatwe do wyjaśnienia. A czyimi zwolennikami mają być i co mają popierać, skoro nikt poza PiSem do nich nie dociera i nie trafia?

 

W ogóle fantastyka polska lat 90-tych potrafi wzbudzić niemałe zdumienie trafnością swoich przewidywań i obserwacji. Rafał Ziemkiewicz zanim kompletnie się pogubił na scenie publicznej popełnił absolutnie genialny „Pieprzony los kataryniarza”. Chcesz wiedzieć jak wyglądała III RP doby połowy 90-tych? Przeczytaj tą książkę. Jaka pustka duchowa idzie za neoliberalizmem? Proszę bardzo – „Zabijcie Odkupiciela” Grześka Drukarczyka, książka w każdym calu świetna, trafna i bez happy endu – jak cały liberalizm. Przykładów można by mnożyć, a każde kolejne nazwisko to człowiek, którym mogliśmy się zainteresować i tego nie zrobiliśmy. Nawet taki Andrzej Pilipiuk, znany z powołania do życia Jakuba Wędrowycza, związany jest z kolibrami a nie nami. I to chyba przy niewielkim zaangażowaniu samych kolibrów, ale tez przy całkowitym pominięciu takich ludzi przez nas.

 

Nie było by korzystnie dla nas, gdyby milionowe wyświetlenia na youtube miały kawałki raperów czy twórców innych gatunków, ale poruszające określone tematy z naszego punktu widzenia? Nie byłoby interesujące, żeby do czytelnika trafił cykl jak „Stalowe szczury” Gołkowskiego, ale np. o Narodowych Siłach Zbrojnych? Nie da się przecenić znaczenia popkultury i jej wpływu na społeczeństwo. A pamiętajmy, że raz rozpoczęty nurt szybko znajdzie kolejnych wykonawców i naśladowców. N.W.A. od dawna nie ma, Public Enemy zeszło w absolutną niszę, a KRS-One wydaje kolejne płyty, które przechodzą bez echa, ale za to jednymi z najpopularniejszych raperów, wręcz ikon, są dziś Kendrick Lamar czy Fashawn. Sprawdźcie w wywiadach kim się inspirowali, czego słuchali w młodości, kogo chcieli naśladować. Raz zasiane ziarno szybko da nowe drzewa, a im dłużej trwa proces, tym gęstszy i większy jest las. My niestety poniechaliśmy takich działań, nie byliśmy lub nie widzieliśmy potrzeby wykształcenia w naszych szeregach takich osób, przez co w przestrzeni publicznej są artyści lewicowi, liberalni, anarchiści, socjaliści, PiSowcy, konserwatyści, korwiniści, tylko nacjonalistów nie ma.

 

 

 

„Wysil umysł To prosta sprawa

 

Ten co głos ma tu dostaje brawa

 

Zatem gdy męczy nawał głupot

 

Krzycz, byle z sensem, ludzie to kupią

 

Może pójdą grupą za Tobą

 

To nie jest bujdą tak działa słowo

 

Tutaj to nowość, ale bądź pewien

 

Cisza nie krzyknie za Ciebie”

 

 

 

Grzegorz Ćwik