Grzegorz Ćwik - Co czytać? Subiektywny wybór literatury popularnej

                Od dawna postulujemy w „Szturmie” i jego różnych kanałach konieczność czytania, czytania i jeszcze raz czytania. Wszyscy wiemy, że wiedza to broń, a codzienna lektura to obowiązek właściwie każdego nacjonalisty. Choćby z tego względu, że – bądźmy szczerzy – w porównaniu z liberałami, konserwatywnymi liberałami czy anarchistami generalnie odstajemy pod względem wiedzy na konkretne tematy, jak i pod względem znajomości literatury współczesnej. A wbrew temu co można by sądzić nacjonalizm i właściwe postawy oraz wzorce odnaleźć można w naprawdę różnych książkach i pozycjach, nie tylko tych wychodzących teraz lub w przeszłości spod pióra osób o szeroko rozumianym światopoglądzie narodowym. Wręcz przeciwnie, sądzę, że niejednokrotnie problemem dla nas jest zbyt hermetyczne podchodzenie do formacji naukowej i skupienie się głównie na stronie ideologicznej.

                Zainspirowany jednym z pytań z ankiety Nrwave jak i kilkoma rozmowami w łonie redakcji postanowiłem napisać taki tekst, w którym przybliżę kilka pozycji książkowych z szeroko rozumianej literatury popularnej, które jak sądzę stanowią wartościową literaturę oraz ciekawą inspirację dla nacjonalistów, szczególnie tych młodych. W kwestii bowiem kształtowania młodych osób i nakierowywania ich na właściwą drogę literatura może oddać nieocenione wręcz usługi. Starczy poczytać wspomnienia Legionistów walczących w okresie Wielkiej Wojny – stałym elementem przewijającym się tam jest kwestia lektury chociażby Trylogii Sienkiewicza. Wielu Legionistów miało przecież nawet pseudonimy inspirowane tymże autorem (gen. Bohun-Szyszko, gen. Kmicic-Skrzyński etc. – te przedrostki legionowe po odzyskaniu Niepodległości ustawowo zezwolono na dodanie do swoich nazwisk).

                Mając więc świadomość, że literatura, także ta popularna, tworzy naszą świadomość i potrafi stanowić nośnik określonych poglądów zapraszam do zapoznania się z wybranymi przeze mnie przykładami. Wszystkie one są reprezentują nurt fantastyki, nie tylko dlatego,  że obecnie to jeden z najpopularniejszych i najatrakcyjniejszych gatunków literackich, ale głównie dlatego, że sam od kilkunastu lat w kwestii literatury fabularnej wybieram właśnie głównie fantastykę.

                Nacjonalizmem trzeba młodych ludzi „zarażać” – niech więc poniższe przykłady stanowią oręż w rękach starszych działaczy, którzy w ten sposób być może kogoś zainteresują i przeciągną na jasną stronę mocy. Nie możemy bowiem pozwolić sobie na lekceważenie metapolitycznej siły kultury popularnej.

 

                Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami

 

                W dobie ponownego zachłyśnięcia się prozą Sapkowskiego każdy zapytany o najlepsze polskie fantasty oczywiście wskaże uniwersum Wiedźmina. Przez długi czas też tak sądziłem, aż kilka lat temu natrafiłem na cykl „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” Roberta M. Wegnera. I od tego czasu, jakkolwiek uważam twórczość Sapkowskiego wbrew niespełnionym literatom uczącym w liceach za autentycznie genialną, to spadł on na miejsce drugie. Zajął go właśnie Wegner ze swoim światem, który nie tylko wykreował – on go wręcz ożywił.

                Co stanowi o sile twórczości Wegnera? Przede wszystkim jego krwistość i kompletność. To nie jest wycinek uniwersum, na które autorowi zabrakło pomysłu w połowie pisania. To pełny, skończony i sprawnie funkcjonujący mechanizm, który ma swoją historię, kulturę, swoich bogów i ludy. Tytułowy Meekhan to największe w świecie Wegnera cesarstwo, które niepodzielnie rządzi na ogromnych terenach. Nie jest jednak jedynym bytem polityczny, a na obrzeżach świata Meekhanu rywalizować musi z równorzędnymi państwami i koalicjami.

                Wbrew temu co można by sądzić Meekhan nie jest ani „zły” ani „dobry”. Co więcej wykreowany świat poznajemy w dużej mierze z perspektywy żołnierzy czy szpiegów wiernie służących Cesarstwu. Meekhan to po prostu imperium powstałe dzięki ogromnemu wysiłkowi i daninie krwi. I tenże Meekhan, który tylko dzięki dzikiej odwadze generała Laskolnyka ostał się przed barbarzyńskimi najazdami, posiada nie tylko historię, armię, cele polityczne i ekonomiczne. Posiada także swoją tożsamość. Opowiadanie „Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami” to tchnące epickością, bohaterstwem i powiewem przeznaczenia dzieło, które nie bez powodu otrzymało nagrodę Zajdla. Chcecie poczuć atmosferę Westerplatte, Zadwórza albo Lwowa? Przeczytajcie je i pomimo fantastycznej oprawy nie miejmy wątpliwości, że to właśnie takie emocje i determinacje miały tam miejsce. „Wszyscy jesteśmy Meekhańcyzkami” to manifest nacjonalizmu w wykreowanym świecie fantasty, jednak dla nas jak najbardziej inspirujący.

                Świat Meekhanu to także świat realnie funkcjonujących bogów. W nich się tu nie wierzy tak naprawdę, oni po prostu istnieją, a ich prawa i nakazy są dla wszystkich ludów świętością. „Gdybym miała brata” pokazuje czym jest wierność boskim prawidłom, czym jest wierność tradycji i zwyczajom starszym niż ludy, które pozostają im wierne. Tu nie ma miejsca na liberalne płacze, tutaj każdy ma swoją ścieżkę i dokonuje wyborów, których musi dokonać. Wierność prochom tych, którzy odeszli jest stokroć ważniejsza niż własne, jednostkowe interesy.

                Sam Meekhan, który poznajemy także z punktu widzenia Cesarza, najwyższych oficjeli i polityków, to przykład tego, jak buduje się Imperium. Wspomniałem już, że wbrew różnym modom Cesarstwo nie jest wartościowane jako złe, dobre ale jako przykład ludzkiej pracy i walki, która przejawia się w budowie tego najpotężniejszego organizmu państwowego w świecie wykreowanym przez Wegnera. Meekhan to ponadpokoleniowy projekt, który przejawia najlepszy rodzaj ludzkiej twórczości i działalności.

                Sama proza Wegnera charakteryzuje także niezwykła epickość i umiejętność kreowania żywych bohaterów, a nie płaskich i nudnych herosów. Ludzie tutaj naprawdę przeżywają swoje życie, podejmują ciężkie decyzje i wypełniają narzucone sobie przeznaczenie. Nie dziwi, że każdy kolejny tom jest jedną z bardziej oczekiwanych książek fantastycznych w danym roku, a sam Wegner przetłumaczony został już na kilka języków. W Rosji jedna z jego pozycji została uznana najlepsza zagraniczną książką fantastyczną.

 

                „Abyśmy nie przebaczali naszym winowajcom”

 

                Wszelka fantastyka „religijna” zazwyczaj kojarzy się z płytkimi i obliczonymi na tanią kontrowersję liberalnymi ściekami, które w założeniu są tylko propagandową litanią antyreligijnych sloganów.

                No to wyobraźmy sobie zupełnie inną sytuację – za literaturę taką bierze się osoba o jednoznacznie konserwatywnych, prawicowych i antykomunistycznych poglądach. I na warsztat bierze nie jakiś tam element religii katolickiej, ale całość chrześcijaństwa i w zupełnie inny, alternatywny sposób przedstawia jego genezę i skutki tejże.

                Jezus nie umiera na krzyżu. Zstępuje z niego, wiedze swych zwolenników przeciw Rzymianom i topi Jerozolimę w krwi swych wrogów. A następnie wraz z cały czas powiększającą się armią swych sług maszeruje na Rzym, zdobywa go i ustanawia Cesarstwo, które trwać będzie co najmniej następne półtora tysiąca lat. Brzmi ciekawie? To mało powiedziane. „Cykl inkwizytorski” to jedna z pereł naszej rodzimej literatury i fantastyki. Świat wykreowany przez Piekarę poznajemy z perspektywy młodego inkwizytora Mordimera Madderdina. W trakcie trwania historii wykreowanej przez Piekarę pojawiły się także cykle poboczne, gdzie narratorem nie jest już Mordimer, jednak cały czas pozostaje istotną i kluczową postacią. Mordimer jest inkwizytorem Świętego Oficjum, czyli instytucji założonej przez samego Jezusa po wygraniu wojny z Rzymem w celu dbania o czystość wiary katolickiej oraz do walki z jego wrogami – zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi.

                Wizja katolicyzmu, Kościoła i Oficjum w liczącej już 13 pozycji serii o Mordimerze znacząco odbiega od obrazu tak czasów obecnych, ale nawet okresu średniowiecza. Stwierdzić, że katolicyzm w świecie Piekary jest katolicyzmem czasów Krucjat, to właściwie nic nie stwierdzić. Sama geneza chrześcijaństwa, w którym Syn Boży nie umiera na krzyżu by odkupić grzechy, ale schodzi z niego, by wywrzeć zemstę i karę na swych oprawcach i wrogach musi przełożyć się na inne rozłożenie akcentów. Tak więc w świecie inkwizytora katolicyzm to religia walki, krzyża i miecza, twardej postawy obrony wiary i nawracania niewiernych. Tu nikt nie nadstawia drugiego policzka, ale gotów jest wypełnić boski nakaz – nie wybaczać winnym i sprowadzić na nich słuszną karę i pomstę.

                Inkwizytorium jest tutaj swoistym crème de la crème wykreowanego świata. Wzbudzająca postrach i panikę nie tylko wśród wrogów, dysponująca ogromnymi środkami i wyszkolonymi kadrami, a nade wszystko – kierowana żarliwą wiarą. Dla modernistycznych „katolików” taka wizja może być (i zapewne jest) nie do zaakceptowania. Jak to, stosować zasady wiary nie tylko podczas mszy? Odrzucić równościowe brednie i postępować zgodnie z nakazami swej religii? W świecie Mordimera to całkowicie naturalne i normalne. Sam bohater jest człowiekiem, w którym katolicyzm płonie jasnym i silnym ogniem, a on gotów jest do największych poświęceń w imię świętej wiary. Strach przed Inkwizytorium nie jest tu przypadkowy, ale wynika z autentycznego braku pardonu tegoż w walce z wrogami chrześcijaństwa.

                Mordimer zresztą stanowi najpewniej (póki co wątek ten nie został jeszcze doprowadzony do końca) jeden z kluczy do przetrwania swego świata. Poczęty w dość niejasnych okolicznościach, ma w sobie zaklętą magiczną księgę perskiej magii, a wiele wskazuje, że nosi w sobie cząstkę samego Boga. Brzmi to może trochę komiksowo, ale świat wykreowany przez Piekarę daleki jest od cukierkowatości. To świat twardy, pełen bólu, rozpaczy, braku litości – wszak sam Jezus nie okazał go swym wrogom. Mordimer, podobnie jak jego towarzysze, zwierzchnicy i nauczyciele również go nie okazuje, ma świadomość bowiem, że to właśnie stanowi o jego sile.

                Cykl inkwizytorski wydawany od 2003 roku cały czas daleki jest od finału, zwłaszcza, że Autor rozwinął liczne wątki poboczne, które urozmaicają narrację i budowę świata przedstawionego, jak również zwiększają jego kompletność. W świecie absolutnej relatywizacji wizja świata niezmiennych i świętych praw może stanowić prawdziwą inspirację. I tym samym zachęcam do lektury cyklu powieści o Mordimerze, a jednocześnie mam nadzieję, że Jacek Piekara niebawem podejmie główny wątek cyklu, który przerwany został…w 2008 roku (sic!).

 

                „Na świat zstąpiła zagłada. Rzeczpospolita broni się jeszcze”…

               

                … „Zawarła sojusz, a jej król pochodzi nie z tego świata.” To fragment zapowiedzi i opisu z okładki drugiego tomu cyklu „Ostatnia Rzeczpospolita” Tomasza Kołodziejczaka. Cykl ten wymyka się klasycznym podziałom na podgatunki w nurcie fantastycznym. Jest tu trochę science-fiction, trochę postapokalipsy, trochę fantasy. Całość opiera się o fakt, iż znany nam świat ulega zniszczeniu. Na całej planecie otwierają się wrota do innych wymiarów i następuje inwazja sił reprezentujących elementarne zło, którego celem jest podbój i zniszczenie naszego świata, a przede wszystkim zniewolenie nas. Ale nie wszyscy poddają się – jednym z najważniejszych bastionów obrony rasy ludzkiej jest Polska, która powiększona o wschodnie i zachodnie prowincje wyrwane najeźdźcy nie tylko broni wolności, ale także stara się zniszczyć zło, które zstąpiło na Ziemię.

                Po opisie sądzić można, że to typowa fantastyka rozrywkowa. Nic bardziej mylnego, czego osoby znające twórczość i poglądy Kołodziejczaka mają doskonale świadomość. Pod płaszczykiem opisu zażartych bitew ze złem, zagrażającym nam zresztą tak z zachodu jak i wschodu, kryje się dość ponura i pesymistyczna wizja naszych czasów. „Czarne horyzonty” na zachodzie, ze swymi obozami pracy, niszczeniem duchowości i dusz niewolników to nic innego jak liberalna Unia Europejska, która niesie kapitalistyczną niewolę w korporacjach i nihilizm oraz nienawiść do wszelkiej tradycji i duchowości. Pulsujące na wschodzie czerwone mgły to barbarzyństwo o korzeniach głębszych niż tylko sam XX-wieczny komunizm. Autor nie stwierdza kto jest tu wrogiem dla nas większym i groźniejszym. Wręcz przeciwnie, zagrożenie ze wschodu i zachodu to dwie strony tej samej monety. I jedno i drugie bowiem dąży do zniszczenia polskości, naszego Narodu i całej stojącej za nim spuścizny.

                Jak się przed tym bronić? Nie tylko zawierając sojusz z rasą Elfów, która wprowadza na tron Polski króla – to element mocno fantastyczny, ale też zawierający krytyczny opinię o naszym świecie. Skoro bowiem to wyimaginowana rasa reprezentuje tu dobro, czystość i mądrość, skoro to elf zasługuje na bycie królem Polski, to doprawdy Kołodziejczak nie ma większych wątpliwości, że żyjemy w czasach absolutnego duchowego i moralnego upadku.

                Absolutnie nie oznacza to, że receptą jest rezygnacja i kapitulacja. Receptą jest walka, konsolidacja oraz (kończąc zaczętą akapit wyżej myśl) …powrót do tradycji! Cykl Kołodziejczaka jest chwilami mocno symboliczny i przykładowo granic Najjaśniejszej bronią nie tylko bunkry, oddziały pancerne, magowie ale także… kamienne krzyże i święte dęby. Autor nie rozróżnia tradycji na katolicka i pozostałą, ale stwierdza, że wszystko co stworzyło nasz Naród, naszą etniczność i tożsamość musi zostać przypomniane, aby móc posłużyć się tym jako bronią.

                A stojący przeciwko nam wróg jest bezlitosny i jako emanacja zła nie przejawia jakichkolwiek ludzkich zachowań. Niszczy ciała i dusze milionów ludzi na całym świecie, niewoli ich, zmusza do pracy ponad ludzkie siły, odbiera siły, dokonuje odrażających czynów i mordów na skalę wręcz przemysłową. Wszelkie analogie z przeszłymi (nazizm, komunizm) i obecnymi (liberalizm, kapitalizm) systemami totalitarnymi narzucają się same.

                Jedyna drogą dla społeczeństwa jest solidaryzm, porzucenie niemających już znaczenia sporów i waśni, i wspólna walka. To jednoznaczny wniosek i recepta Autora – stwierdzić trzeba, że nie tylko wobec czarnych horyzontów i czerwonych mgieł to właściwa diagnoza.

                Podobnie jak w wypadku Piekary cykl „Ostatnia Rzeczpospolita” nie zakończył się, tak więc szereg czytelników cały czas czeka na ostateczne rozstrzygnięcie. Jakkolwiek literatura Kołodziejczaka jest naprawdę ciężka, pozbawiona chwilami optymizmu, dołująca, to jednak nie jesteśmy liberałami, którzy czytują tylko poradniki o samodoskonaleniu się i nudne romansidła. Tak więc miłej lektury, a od siebie polecam także zbiór opowiadań tego samego autora „Wstań i idź”.

 

                Zalewając betonem Dobrą Nowinę

 

                Miarę dzieł genialnych jest ich ponadczasowość i umiejętność przewidzenia przyszłości. Dlatego choćby z tego powodu wydaną po raz pierwszy w roku 1992 powieść Grzegorza Drukarczyka „Zabijcie odkupiciela” nazywam genialną. Oto bowiem Autor u progu liberalno-wolnorynkowej „wolności” przewidział wszystkie jej duchowe, społeczne i ekonomiczne skutki.

                Fabuła opisuje społeczeństwo doby rozwiniętego kapitalizmu, mamy więc wszystkie „standardowe” elementy takiej analizy: rozwarstwienie społeczne, liczny prekariat, ubóstwo, zanieczyszczenie środowiska naturalnego, a z drugiej strony korporacje i szczurzy pościg za materialnym króliczkiem.              

                To co jest tu wyjątkowego? Ponowne przyjście Jezusa. Gdzie i komu się objawia? Czy wielkim i bogatym? Nie. Czy w pięknych pałacach lub siedzibach ogromnych korporacji? Także nie.

                Objawia się w elektrowni atomowej, która właśnie ma awarię, a powołani do służby mu zostają…bezdomni i ubodzy, którzy świadomie odrzucili udział w liberalno-nihilistycznej brei. To im objawia się Dobra Nowina, to oni doświadczają boskości Syna Bożego, to oni stają przeciw nowoczesnemu światu.

                Książka Drukarczyka prawie 30 lat temu przewidziała jakim piekłem zakończy się dla naszej części Europy zmiana okupanta z czerwonego politruka na menadżera z korporacji i zagranicznego „eksperta” doradzającego kolejnym rządom. Powieść ta nie bez powodu otrzymała Zajdla.  

                A jaka płynie z tego nauka i nadzieja? I być może to jest dopiero przygnębiające, ale żadna. Książka nie kończy się happy endem, wręcz przeciwnie, nawet Dobrą Nowiną można zalać betonem. Niekoniecznie z tym trzeba się zgodzić, walka to nasz obowiązek, ale sama analiza herezji liberalizmu i jego odczłowieczenia to perła rodzimej literatury.

 

                Między wilkami i Słowianami

 

                Moda na Słowian, słowiańskość etc. ostatnio rozkwitła na dobre. To oczywiście dobry objaw, o ile nie kończy się wiarą w turbolechickie pierdolety lub lewackie wersje rodzimowierstwa ze „ślubami” dla dewiantów i dopuszczaniem do obrzędów ludzi, którzy nigdy do nich dopuszczeni być nie powinni.

                Ale nie o tym. Ostatni omawiany przeze mnie przykład to, póki co dwutomowa saga „Wilcza dolina” Marty Krajewskiej. Akcja umiejscowiona jest w niesprecyzowanych dokładnie czasach Słowiańszczyzny przedchrześcijańskiej, a śledzimy tu losy mieszkańców wioski położonej w wilczej dolinie. Główna bohaterka to uzdrowicielka i kapłanka Venda, która swoim uporem, wiedzą i mocą stara się chronić pobratymców przed coraz większymi zagrożeniami. W tle tego wszystkiego kwitnie jej romans z DaWernem, który może dla całej doliny skończyć się katastrofą.

                Brzmi jak kolejna 3-ligowa saga sprzedawana po dychu za sztukę w kiosku Ruchu? Otóż nic bardziej mylnego. Książki Krajewskiej przede wszystkim zanurzone są tak bardzo w kulturze i tradycji słowiańskiej, jak to tylko możliwe. Nie chodzi tylko o opisy wierzeń i obrzędów (o tym dalej), ale o cały klimat książki – kuchnia, język, zwyczaje i obyczaje, stroje, wszystko tutaj jest autentycznie słowiańskie. Autorka dokonała zresztą nie lada sztuki implementując tą słowiańskość niezwykle naturalnie. Ona nie jest dodatkiem do standardowej pozycji fantasy, ale jej treścią i tłem.

                Autorka sprytnie przy tym wybrnęła w kwestii historycznego umiejscowienia akcji swych książek. Jako, że dolina leży daleko od innych skupisk ludności, to po prostu wszelkie realia w skali makro właściwie nie są opisywane. Państwa, wojny, sojusze, etc. – tego tu nie ma, pojawiają się co najwyżej kilka razy wzmianki o jakimś położonym daleko Mieście (Kraków?). Poza tym nie jesteśmy zasypywani realnymi lub alternatywnymi wizjami wczesnej Słowiańszczyzny. Zabieg to tyle odważny, co niezwykle skuteczny. To na czym skupia się Krajewska to losy bohaterki i jej wsi, a do tego nie potrzeba nam wiedzieć, które państwo czy plemię rości sobie prawo do władania tym terenem.

                I właśnie taki styl narracji jest tym, co pozwala najlepiej ukazać nie tylko słowiańskie tradycje i folklor, ale także wysoki kunszt literacki Autorki. Fabuła prowadzona jest swoim tempem, dostosowanym do realiów położonej z dala od cywilizacji wsi, a kolejne rozdziały zręcznie łączą wątki fantastyczne, sensacyjne, horrorowe (tak, te też, wszak bohaterka ze względu na piastowane stanowisko musi chronić wieś przed zmorami i demonami) czy obyczajowe.

                Wszystko to oblano sosem słowiańskości, włącznie z kwestią wierzeń. Rodzimowiercy z pewnością będą zaskoczeni opisami Nocy Kupały, Jarych czy Szczodrych Godów albo Dziadów – nie odbiegają one bowiem od tego, jak obecnie przeprowadza się je w gromach rodzimowierczych. Dla osób innych wyznań zaś będzie to pewna namiastka zewnętrznej wizji obrzędowości rodzimowierczej i szerzej – słowiańskiej.

                Oczywiście saga „Wilcza dolina” dobrym wzorem poprzedników także nie została ukończona, a szeregi czytelników czekają na kolejne tomy. Autorka tu zresztą przyznaje, że pracę pisarską traktuje na tyle poważnie, że chcąc dopracować każdy szczegół, musi włożyć w to określoną ilość czasu. Nie dziwi to, wszak sama lektura literatury z zakresu historii, kultury, wierzeń, i zabytków doby wczesnej Słowiańszczyzny zajmuje określoną ilość czasu. Inna kwestia to ta, że Krajewska niezwykle autentycznie i naturalnie implementuje to w swej twórczości.

                Jeśli więc chcecie przeczytać coś naprawdę „słowiańskiego”, ale boicie się trafić na turbolechictwo albo pieniactwo lewandowszczyny, to z czystym sercem polecam „Wilczą dolinę”. Tak samo jeśli chcecie kogoś „zarazić” tym klimatem i dalszymi poszukiwaniami. Jako Słowianie mamy swoją kulturę, dziedzictwo, zwyczaje i nie ma żadnego powodu, aby tego nie sławić i nie poznawać, także poprzez literaturę popularną.

 

                Czytajmy, jak najwięcej czytajmy

 

                Literatura to broń, książki to oręż. Niby wyświechtany frazes, ale jego prawdziwość nie ulega z czasem jakiejkolwiek korozji. Dlatego też powstał niniejszy tekst, aby wskazać wartościowe pozycje do lektury. Nie ma bowiem wątpliwości, że w autentycznym zalewie ogromną ilością książek na rynku, niezwykle łatwo stracić pieniądze i czas na te słabe lub wręcz szkodliwe.

                Zakładam, że to nie ostatni tego typu tekst i okresowo będą powstawały kolejne jego części, być może też do takich analiz dołączą inne osoby publikujące w „Szturmie”. Tak więc nie stawiam na koniec kropki nad i, nie kończę tym razem żadnym strasznym i dobitnym stwierdzeniem, a jedynie życzę w Nowym Roku dobrej lektury dobrych książek wszystkim naszym Czytelnikom i Czytelniczkom.

 

Grzegorz Ćwik