This is no future, it’s Europe at war” – zapiski z oblężonej twierdzy

Pamiętam taką scenkę, że gdy 11 listopada ubiegłego roku opuściłem pewien warszawski lokal znajdujący się przy ulicy Foksal, udałem się na Plac Konstytucji celem spotkania ze znajomymi, podczas wędrówki zostałem zaczepiony (bodajże z powodu bluzy z charakterystyczną jaszczurką i napisem „Narodowe Siły Zbrojne”) przez małżeństwo typowych, mówiąc potocznie, „lemingów” którym chyba zamarzyło ponabijać się z, jak się spodziewali, średnio inteligentnego narodowca zadając mu różne podchwytliwe pytania. Niestety, gdy próba skompromitowania mej osoby pytaniem czym były NSZ spaliła na panewce a dyskutant okazał się być bardziej rozgarnięty niż to było pierwotnie zakładane, przyszło do bardziej merytorycznych dyskusji, a wręcz – z ich strony – próby zrozumienia, kim są ludzie, którzy co roku przyjeżdżają do stolicy na Marsz Niepodległości. Z uwagi na fakt, że wydarzenie to w ubiegłym roku miało ukazać nasz sprzeciw wobec imigracji, zostałem zapytany co mi w tych imigrantach tak bardzo nie odpowiada. Odpowiedź była bardzo prosta – to nie żaden rasizm, to po prostu nasze uzasadnione obawy o bezpieczeństwo Europy, to strach przed terroryzmem.

Dlaczego o tym piszę? Bo zastanawia mnie czy ci państwo przypominają sobie właśnie dyskusję sprzed kilku miesięcy i potrafią, z bólem, przyznać, że to ja wówczas miałem rację.

Takiej serii zamachów Europa nie widziała już od dawien dawna – może w czasach tzw. „problemów” („The Troubles”) w Irlandii Północnej bądź podczas włoskich „lat ołowiu”. Problem w tym, że w obu tych przypadkach (można do tego doliczyć jeszcze na przykład działalność Frakcji Czerwonej Armii czy baskijski separatyzm) akty na przypadkową ludność cywilną miały charakter sporadyczny, często spotykały się z potępieniem samych środowisk terrorystycznych (atak bombowy na siedzibę Springera zorganizowany przez Ulrike Meinhof spotkał się z krytyką wewnątrz RAF, włoscy nacjonaliści uparcie twierdzą, że zamach na dworzec boloński, za który odpowiadały skrajnie prawicowe Zbrojne Komórki Rewolucyjne, był wynikiem działań wywiadów państw NATO w ramach tzw. operacji Gladio). Niemniej jednak nawet te najbardziej brutalne ataki często miały jakąś głębszą myśl, jakieś przesłanie i dalej idący cel – czy to rewolucja socjalistyczna, czy jej powstrzymanie. A jak wygląda sprawa z obecnymi zamachami? Niektórzy terroryści zapewne wierzą w to, że swymi działaniami służą Państwu Islamskiemu – jednak bardziej przydaliby mu się aktualnie na froncie, walcząc przeciw siłom Assada czy koalicji państw zachodnich. Część z nich nie myśli zapewne w takich kategoriach – marzy po prostu o „zabijaniu niewiernych” i o niczym więcej.

W tej fali przemocy należy też dokonać pewnego uporządkowania, systematyzacji. Przypomnijmy sobie to jeszcze raz. Zaczęło się 14 lipca w Nicei śmiercią 84 osób – sprawca zamachu, który skądinąd potwierdził tezę zwolenników prawa do posiadania broni palnej, że nie potrzeba karabinu by dokonać masakry, fascynował się Państwem Islamskim, a w jego domu znaleziono takie skarby jak flaga tejże organizacji terrorystycznej czy zdjęcia Osamy bin Ladena oraz ludzkich zwłok. Cztery dni później Bawaria – 17-letniemu Afgańczykowi najwyraźniej znudziło się życie w obozie dla uchodźców dlatego chwycił za siekierę i nóż którymi zamordował 4 pasażerów pociągu. Kolejna była strzelanina 22 lipca w Monachium – skądinąd wymowna data bo w 5. rocznicę zamachów na Utoyi. Na nieszczęście dla demoliberalnych elit oraz lewicy sprawcą nie okazał się kontynuator antyislamskiej i prawicowej krucjaty, która rozpoczęła się w Skandynawii – strzelał Irańczyk. Nie był to jednak, trzeba na wstępie zaznaczyć, zamach terrorystyczny, a jedynie jeden z wielu tzw. active shoterów czyli wariatów, którzy swoje własne problemy załatwiają chwytając za broń i mordując ludzi. Sprawca fascynował się Andersem Breivikiem, co media od czasu do czasu podkreślają, ale raczej poglądy tego terrorysty były mu obojętne – fascynował się wieloma masowymi zabójcami, dla niego zapewne Breivik równie dobrze mógłby być komunistą. Warto jednak wspomnieć, bo to wielce wymowne i przyda się w dalszych rozważaniach, że morderca z Monachium nienawidził Turków i to do nich strzelał gdyż prześladowali go w szkole. 24 lipca 21-letni Syryjczyk zamordował naszą rodaczkę w Niemczech – tym razem w ruch poszła maczeta i zapewne z przyczyn osobistych a nie pobudek terrorystycznych. Inna rzecz że można zastanawiać się czy częściej w takich sytuacjach za broń białą chwytają Europejczycy, czy osoby spoza naszego kręgu kulturowego… nie chcę jednak przesądzać. Tego samego dnia jednak miał miejsce zamach bombowy w niemieckim Ansbach, do którego przyznało się ISIS. Na nieszczęście dla zamachowca jedyną ofiarą śmiertelną był on sam – aż chciałoby się rzec że ciężkie jest życie terrorysty-samobójcy. I wreszcie 26 lipca – morderstwo kapłana w kościele dokonane przez dżihadystów z Państwa Islamskiego.

Oczywiście tych ataków będzie więcej – zarówno aktów terroru jak i pospolitego bandytyzmu. Zapewne niejedna Niemka zostanie, jak to się przyjęło w naszym nacjonalistycznym środowisku kolokwialnie ujmować, „ubogacona kulturowo”, zapewne niejeden Francuz zostanie napadnięty i pobity. To, co my mówiliśmy od dawna, staje się faktem – w Europie powstają getta i różnice społeczne identyczne do tych, które kojarzą nam się ze Stanami Zjednoczonymi. Już od lat Zachód był terroryzowany w święta narodowe setkami podpaleń samochodów, a francuska straż pożarna (pełniąca przy okazji rolę podobną do naszej straży miejskiej) w niektóre rewiry po prostu bała się jeździć, jednak teraz skala agresji, przemocy i nienawiści będzie nieporównywalnie większa.

W tym miejscu, moim zdaniem, należy rozprawić się z pewnym mitem, który pokutuje na szeroko pojętej „prawicy” i który wygłaszają zarówno nacjonaliści, jak i – obecnie – systemowi konserwatyści. Otóż istnieje przeświadczenie że cały problem polega na tym iż imigranci nie chcą się integrować ze społeczeństwem, że to brak asymilacji sprawia iż dochodzi do tak tragicznych wydarzeń. A ja odpowiadam – otóż jest to całkowita bzdura.

Zacznijmy może od tego, że tzw. „młodzi” endecy oraz narodowi radykałowie, snując wizje na temat Wielkiej Polski, która byłaby – paradoksalnie – bardziej „otwarta” niż zakładali to bardziej liberalni programowo „starzy” (którzy tworzyli wizje na temat chociażby Międzymorza), dopuszczali istnienie w Polsce różnych mniejszości, chociażby Rusinów czy Litwinów, gdyż oni mogą się zasymilować i współtworzyć naród polski. Inaczej wyglądała sytuacja z Żydami – ich, według Deklaracji Ideowej ONR-u, należało z Polski usunąć. Co sprawiało, że Polacy czuli taką niechęć akurat do Żydów? Pomińmy naturalnie brednie byłego Rzecznika Praw Obywatelskich, który kilkadziesiąt lat od powstania Obozu zadeklarował że Polacy wysysają antysemityzm z mlekiem matki. Słynna katolicka pisarkacka, Zofia Kossak-Szczucka, podczas II wojny zaangażowana w ratowanie Żydów w ramach Żegoty, napisała w tekście „Nasza najważniejsza sprawa”, że z międzywojennej Polski należy usunąć Żydów nie z motywacji, na przykład, religijnej ale dlatego ponieważ różnią się oni (i teraz padnie słowo na które liberałowie i lewacy mają uczulenie a niejeden grzeczniejszy prawicowiec odczuwa po prostu strach, bojąc się przyrównania do Hitlera) rasą. Różnią się kulturą, zachowaniem, a nawet wyglądem na tyle, że nie potrafimy – pisała kilkadziesiąt la temu autorka „Krzyżowców” - znieść kilkumilionowej mniejszości w naszym państwie.

Sądzę, że – również z przyczyn geograficznych – podobna sytuacja ma miejsce teraz. Ogromna fala Syryjczyków, Egipcjan, Tunezyjczyków, Libańczyków i przedstawicieli wielu innych narodów przybywa do Europy, do miejsca, które nie jest – mówiąc brzydko – ich miejscem. I to nie jest żaden „rasizm” ani „nienawiść” – przypominam że te jakże „antysemickie” tezy wygłaszała kobieta która była jedną z najważniejszych osób w ruchu, który podczas II wojny światowej Żydów przed eksterminacją ratował. Ogromnie szanuję historyczne dziedzictwo cywilizacji syryjskiej, to nie są żadni „barbarzyńcy”, wręcz przeciwnie, narodowi syryjskiemu należy obecnie zaś współczuć faktu, że tak mądrze urządzone państwo zostało obrócone w ruinę w wyniku wojny wywołanej w znacznej mierze rękami Zachodu. Egipcjanie budowali piramidy, a Kartagińczycy – których potomkami są Tunezyjczycy – byli o wiele lepszymi żeglarzami od Rzymian. Libańczycy mają w sobie geny Fenicjan, chrześcijańska mniejszość skupiona w Falandze dała świadectwo wierności Krzyżowi podczas krwawej wojny domowej, a Hezbollah jest dziś inspiracją dla narodowych rewolucjonistów w całej Europie. Cały problem polega w tym, że... oni nie są Europejczykami. My będziemy na nich patrzeć „inaczej”, a oni na nas. Zresztą, pewne uprzedzenia istnieją nawet w świecie islamu – Irańczyk strzelający do Turków, bo ci się nad nim znęcali, jest tutaj doskonałym przykładem. Inna rzecz, że kto interesuje się Bliskim Wschodem, ten wie, że Irańczycy z kolei odczuwają ogromną wyższość nad Arabami i uwielbiają ją okazywać przy każdej możliwej okazji. A z kolei Strażnicy Cedrów, skrajni nacjonaliści z Libanu, podczas wojny domowej mordowali Palestyńczyków, uznając się za niemalże „rasę panów”, potomków starożytnego plemienia. A przecież gdyby przyjąć taką dość prymitywną narrację, sprowadzającą wszystko wyłącznie do odcienia skóry, to rzeklibyśmy, że przecież oni wszyscy są tacy sami.

Ktoś może jednak powiedzieć – no dobrze, ale co jeśli jednak się zasymilują, jeśli ich dzieci urodzą się już w Europie i zostaną wychowani w innej kulturze i innym świecie? Cóż, nie ulega wątpliwości, że nie wszyscy imigranci wylądują w obozach dla uchodźców i dzielnicach nędzy, części z nich faktycznie udaje się odnieść w nowym miejscu „sukces” – pomijam tu naturalnie argumentację, że tym samym tracą rdzenni mieszkańcy danego obszaru, bo to rzecz oczywista. Cały problem leży w czymś zupełnie innym.

Często gdy dojdzie do zamachu terrorystycznego dokonanego przez islamistę (lub islamistów), znajomi się dziwią, że to niemożliwe, on niby był muzułmaninem, ale niespecjalnie wierzącym, średnio praktykował, nie miał kontaktów z ekstremistami… nie może być! Jest jednak coś, czego mainstreamowi politycy i ideologowie nie rozumieją – tym czymś jest (napiszmy to wielkimi literami) TOŻSAMOŚĆ.

Wbrew temu co się powszechnie uważa, islamizm to nie jest po prostu fanatyczna wiara w religię Mahometa. To ideologia, próba odnalezienia swojej własnej tożsamości nie na drodze religijnej lecz rozumowej. Nie oznacza to wcale że ich wiara nie jest wręcz fanatyczna jednak jest niejako wtórna wobec idei – a jest nią arabska, islamska tożsamość będąca opozycją dla świata zachodniego.

Dziesiątki tysięcy muzułmanów modlących się na ulicach i budujących kolejne meczety budzi nasz sprzeciw – ale nie mają budzić naszego zaniepokojenia tysiące Arabów którzy wyrzekają się własnej tożsamości? Jest to nie tylko okropne z punktu widzenia tożsamościowca (żeby ująć to precyzyjniej – jako katolik naturalnie ucieszyłbym się gdyby przeszli na wiarę w Pana Jezusa, jednak wielu bezrefleksyjnych „antyislamistów” chciałoby zapewne, żeby zrezygnowali oni również ze swojej kultury, obyczajów, a może nawet tożsamości narodowej czy plemiennej) gdyż w ten sposób przykładamy rękę do stworzenia tego modelu świata, który jest nam wrogi, świata obdzierającego ludzi z ich historii, wartości, przywiązania do ziemi ojczystej, jest to również szalenie nierozsądne. Jeśli nie ci przybysze to ich dzieci lub wnuki odczują tak silne zagubienie w świecie, który nie jest ich światem, że zaczną szukać swych korzeni – i odnajdą je, przy okazji zapewne radykalizując się w najbardziej dla nas niebezpieczny sposób.

Ostatnio czytałem o jednym z miast syryjskich, które było opanowane przez Państwo Islamskie i w którym Syryjki, żyjące od dziesiątków lat w świeckim społeczeństwie, miały doświadczyć najbardziej fanatycznego wydania szariatu, takiego, który dla przeciętnego mieszkańca Syrii, Iranu czy Libii wydaje się być czymś nieracjonalnym, kompletnie wręcz nieżyciowym. Kim byli bojownicy którzy zaprowadzili te porządki? W większości – Brytyjczykami. Nie wiem oczywiście czy akurat oni powielili ten scenariusz o którym pisałem wyżej – jednak wielokrotnie w mediach zastanawiano się nad fenomenem młodych Europejczyków (czy raczej – „Europejczyków”) którzy wyjeżdżają do Syrii by żyć w szeregach ISIS. Nie tylko walczyć – wszak wiele kobiet jedzie tam by żyć tak, jak tego ponoć życzyłby sobie Allah.

Zniszczenie Państwa Islamskiego nie będzie żadnym zakończeniem problemów, w które wpadliśmy. To dopiero początek. Daleko mi do pewnego dziennikarza, który aktualnie zamiast pracować dla TVP siedzi w jakiejś klitce i na YouTubie wylicza, że w europejsko-islamskim konflikcie udział weźmie tyle a tyle milionów Europejczyków i tyle a tyle milionów muzułmanów jednak fakt jest taki, że napięcia zaczną się pojawiać. Oczywiście faktem jest też, że sytuacja zacznie, na swój sposób (tylko bardziej „bombowy”) przypominać tę z okresu międzywojennego, kiedy obecność mniejszości żydowskiej była (i nie jest to żaden „hate speech” lecz stwierdzenie faktu, który każdy historyk potwierdzi) źródłem „irytacji” nie tylko radykalnej części społeczeństwa, ale większości jego przedstawicieli. Naturalnie, jak już kiedyś pisałem, jeśli nacjonalizm sprowadza się do antyislamizmu to jest on płytki i bezsensowny, jednak w tym momencie to zostawmy a także przyznajmy, że tak, faktycznie, takie zjawisko ma miejsce. W sytuacji, gdy pojawiają się rzesze obcokrajowców, a zwłaszcza przybyszów z innego kręgu kulturowego, którzy to w dodatku zaczynają już na dobry początek sprawiać problemy, to wówczas przeciętny Kowalski chętniej posłucha nacjonalisty niż zrobiłby to w sytuacji stabilizacji politycznej.

Tutaj właśnie pojawia się pewien problem – otóż bardzo często bywa tak, że przeciętny Kowalski, podobnie zresztą jak wielki biznesmen Nowak, zaczyna dostrzegać, że jego spokojne życie może się skończyć (niekoniecznie w biologicznym znaczeniu, choć różnie to bywa). Problem leży w tym, że niespecjalnie wie w jaki sposób ten problem można „rozwiązać”, a nawet jeśli wie, to niespecjalnie chce o tym myśleć, gdyż w swej hipokryzji nie potrafi przyznać, że potrafiłby tak egoistycznie postępować. Szczęśliwie są mniej wrażliwe jednostki które zajmą się problemem i go w odpowiedni sposób rozwiążą.

Powszechnie znana jest teza lewicy, że „faszyzm” był niczym innym jak radykalną kontrrewolucją burżuazji, mającą na celu zniszczyć ruch robotniczy dążący do stworzenia dyktatury proletariatu. Innymi słowy, że umiarkowane, liberalne mieszczaństwo posunęło się do ustanowienia niedemokratycznego reżimu po to, by ochronić swoje wielkie interesy. A zatem oznaczałoby to, że walcząca z komunistycznymi bojówkami na ulicach młodzież była niczym innym jak pionkiem w grze.

Jakkolwiek myślę, że teoria ta znacznie upraszcza to co wydarzyło się w okresie międzywojennym i – skoro już trzymać się tego utartego określenia na literę „f” - wielu młodzieńców w czarnych koszulach nie było tylko tępymi osiłkami lecz romantykami chcącymi zmieniać świat, to jednak nie zauważyć, że faktycznie również wielu przedstawicieli „starego porządku” niejako było beneficjentami przemian. Najlepszym przykładem jest oczywiście los „lewicy” wewnątrz hitlerowskiej NSDAP. Naziści w Niemczech po przejęciu władzy z wielką radością związali się z dotychczasowymi elitami finansowymi, zaś radykalne skrzydło które pragnęło społecznej rewolucji antykapitalistycznej zostało zmarginalizowane a wielu jego przedstawicieli trafiło do obozów bądź do grobu. W powojennych Włoszech podczas tzw. „lat ołowiu” neofaszystowskie zbrojne grupy walczące przeciwko Czerwonym Brygadom były jednocześnie instrumentalnie wykorzystywane przez wywiady NATO w ramach tzw. „strategii napięcia” (polegającej na aktach terroru o które można było oskarżyć później radykalną lewicę celem osłabienia wpływów komunistów na Zachodzie), a także przez słynną (użyję znów „kontrowersyjnego” słowa, tym razem budzącego u wielu politowanie i śmiech, zostawiając jednak na bok różne zwariowane teorie spiskowe, polecam zainteresować się tematem, gdyż był on w słonecznej Italii obiektem badań specjalnej komisji śledczej) lożę masońską P2, będącą niezwykłym skądinąd przykładem „prawicowego” wolnomularstwa. Najlepszym przykładem jest tu oczywiście niesławny zamach bombowy na dworcu bolońskim zorganizowany przez Zbrojne Komórki Rewolucyjne (Nuclei Armati Rivolutionari – NAR), który wciąż budzi kontrowersje wśród społeczeństwa i rodzin ofiar, a o którego przeprowadzenie oskarżano, przykładowo, CIA i Mossad. Myślę też, że nikt nie wierzy w szczere intencje rządzących Ukrainą w stosunku do nacjonalistów, którzy poszli walczyć na front – wielokrotnie padały oskarżenia, i to bynajmniej nie tylko ze strony rusofilów, że Kijów traktuje ochotników z Azowa czy Prawego Sektora jak mięso armatnie. Z polskiego podwórka nie sposób nie przywołać pewnej politowania godnej partii politycznej, która ładnych kilka lat temu dla rządzącej centroprawicy miała stać się, używając określenia medialnego, „gnijącą przystawką”.

Często nacjonaliści mieli być więc pionkiem w grze – i niczym więcej. Gdy dokonali swego (a to w okresie międzywojennym przegonili „czerwonych” kastetami, a to w dobie zimnej wojny postrzelali do sympatyków ZSRR…) mieli wrócić do szeregu, najlepiej do więzienia.

Jeszcze jeden, dość makabryczny przykład – skoro już była wcześniej mowa o hitlerowcach to nie sposób nie przypomnieć, że wymordowanie społeczności żydowskiej było na rękę wielu grupom społecznym, które same nie chciały sobie pobrudzić rączek. Między innymi dla elit zachodnich, które zaciągnęły przed II wojną światową tak wielkie zobowiązania u bankierów narodowości żydowskiej, że wizja anulowania tego długu w ten makabryczny sposób z pewnością wydawała się być atrakcyjna. Ciekawym jest fakt, że świat zachodni nie dowierzał w polskie doniesienia o Zagładzie – tak się składa, że narodowo-katolicki, antysemicki rząd słowacki, który również pierwotnie nie wiedział o „ostatecznym rozwiązaniu” zgodził się na deportację ludności żydowskiej na tereny kontrolowane przez Niemców ale gdy uciekinierzy z Oświęcimia donieśli w Bratysławie o permanentnym ludobójstwie, które miało miejsce w hitlerowskim obozie, to wstrząśnięci tymi doniesieniami przywódcy Słowacji zadecydowali o natychmiastowym wstrzymaniu polityki wysiedlania. Skoro Słowacy mogli uwierzyć w morderczy plan nazistów to zachodnie elity nie potrafiły czy… po prostu nie chciały?

Czemu o tym wszystkim piszę? Zakładam oczywiście, że Czytelnik jest osobą inteligentną i rozumie doskonale, że nie zrównuję tu polskiego nacjonalizmu z hitleryzmem ani nie podejrzewam by nasi narodowcy nagle mieli organizować obozy śmierci dla imigrantów. Fakt jest jednak taki, że już kilka lat temu rządząca Francją centroprawica zaczęła przyznawać, że polityka multi-kulti nie do końca działa i zadecydowała o deportacji grupy Cyganów do Rumunii i Bułgarii. Wcześniej było to absolutnie nie do pomyślenia. Nie wiemy jaki będzie dalszy przebieg wydarzeń i do czego posuniemy się my, Europejczycy, by obronić nasz kontynent. Od pewnego czasu widać jednak pewną tendencję, która ma sprawić, że środowisko narodowe zostanie „wepchnięte” w objęcia obecnie rządzących. Naturalnie, w porównaniu z poprzednią ekipą aktualna wydaje się być bardziej sympatyczna – nie zmienia to jednak faktu, że do nacjonalizmu czy radykalnego tradycjonalizmu to jej daleko. Może sobie wykorzystywać patriotyczne hasła do woli, odwoływać się do naszych świętych barw i symboli, czcić żołnierzy wyklętych – wszystko to bardzo ładne, nawet cieszy serce, bo jest to jednak jakaś (skądinąd) dobra zmiana. Nie zmienia to jednak faktu, że my sięgamy myślami dalej i naszym celem nie jest tylko to, by Polacy nie wstydzili się swojej flagi i oddawali hołd bohaterom, a nie ich katom – nacjonalizm który ma coś znaczyć musi być programem politycznym a nie tylko estetyką, musi być radykalny i mówić o przemianach o wiele dalej idących niż zakłada to którakolwiek z głównych partii. Tymczasem niewykluczone, że dla wielu wizja w której narodowcy pełnią rolę jakichś organizacji paramilitarnych, albo na których kiedyś, kiedyś spadnie ciężar „obronienia cywilizacji łacińskiej” przed „barbarzyńcami” jest atrakcyjna. Otóż – nie jest. Rozumiem pewien realizm polityczny gdyby zaistniała – na przykład – możliwość współkreowania polskiej rzeczywistości na poziomie nawet takiego PAX-u (nie mówiąc już o pomyśle przedwojennej Falangi, by wraz z sanacyjnym OZN przegonić sanacyjną „lewicę” i wspólnie rządzić państwem) to zapewne przyklasnąłbym z radością. Obawiam się jednak, że kryzys imigrancki doprowadzi do tego, że nacjonaliści zostaną potraktowani jako mięso armatnie. Niekoniecznie dosłowne – wystarczy po prostu, by po „obronieniu cywilizacji” (cokolwiek by to znaczyło) posłano nas w polityczny niebyt. Budowanie tożsamości nacjonalizmu wyłącznie na niechęci do islamu (lub – kojarzenie go z tym przez społeczeństwo) może doprowadzić do tego, że po bohaterskim „powstrzymaniu islamizacji Europy” zostaniemy ponownie zmarginalizowani. Zrobiliśmy swoje – możemy odejść. Poczciwe mieszczaństwo znów może żyć w liberalnej demokracji niezagrożonej przez „fanatyków”. Skądinąd zabawne, a jednocześnie dość wymowne, jest, że Mariusz Max Kolonko prorokował wiele lat temu, iż Ruch Narodowy (którego elementem składowym, rzecz jasna, miał być antyislamizm, bo na punkcie muzułmanów były dziennikarz TVP ma istnego fioła) miał być „partią środka”. Tak, narodowcy mieli niejako być mniej radykalni niż rządzący obecnie PiS który określony był jako „zbyt prawicowy”. Oglądając to kilka lat temu śmiałem się – dziś rozumiem, że to ma w sumie swój sens. Tylko… no właśnie, tak poza tym to jaka byłaby przyszłość polityczna i jaka alternatywa dla Polski? No właśnie.

Bądźmy rozsądni. Aktualna sytuacja w Polsce i Europie sprawia, że choć z jednej strony żyjemy w realiach gdzie – wbrew pesymistycznemu cytatowi z piosenki Ordo Rosarius Equilibrio w tytule tekstu – nacjonalizm wreszcie ma chyba szansę sensownie zaistnieć i coś osiągnąć. Nie możemy jednak przy tym ani zmarnować swojej szansy, ani dać się wykorzystać. Nie bądźmy (używając popularnych powiedzonek) białymi Murzynami, którzy to (biali) Murzyni po zrobieniu swojego mogą odejść.

Michał Szymański