Wydrukuj tę stronę

Postnacjonalizm - antynacjonalizm

Kto miał – lub ma - okazję funkcjonować w jakikolwiek sposób w ramach szeroko pojmowanych środowisk narodowych/nacjonalistycznych, z pewnością jest w stanie - nawet nie dysponując nazbyt wyostrzonym zmysłem obserwacyjnym – dostrzec wiele ciążących na nich wad.

 

Są liczne; na olbrzymim rozdźwięku między wielkimi hasłami a rzeczywistością Ruchu począwszy, a na braku istotnego długofalowego programu działania czy fatalnej pustce intelektualno-koncepcyjnej skończywszy. Redagując niniejszy artykuł do rocznicowego wydania “Szturmu”, pragnę zwrócić się jednak do tego segmentu naszego szerokiego narodowego środowiska, z którym sam się w jakiś sposób utożsamiam, a który po niniejszy miesięcznik zwykł sięgać – jak sądzę – najczęściej.


Wydaje się, że nacjonalizm w sposób naturalny jest ideologią, która od charakterystycznego dla ponowoczesnej rzeczywistości relatywizowania wszystkiego wina być jak najdalszą. Będący tożsamościową wizją sformułowania pewnego porządku, odwołania się do konkretnie istniejącej organicznej wspólnoty, mobilizowania jej i przekształcania, jest nacjonalizm wobec dzisiejszej rzeczywistości ideologią przewrotu i kontestacji – nawet jeżeli tylko intelektualnej, nie czynno-rewolucyjnej. Któż mógłby zatem przypuszczać, że jednym z największych problemów sporej części polskich narodowców/nacjonalistów będzie właśnie ów nastrój mentalnego oderwania się od celu, drogi, wizji etc., które dokonuje się w atmosferze kpiarstwa i szydzenia. To oczywiście olbrzymia pokusa, ponieważ – w istocie – jest z czego szydzić. Natomiast postmodernistyczna postawa relatywizacji to nic innego, jak tylko lustrzane oblicze najbardziej prymitywnego „gimbopatriotyzmu”, z tą jednak różnicą, że niewiele wiedzącemu o świecie nastolatkowi można – zdobywając się na pewną dozę cierpliwości – wybaczyć postrzeganie rzeczywistości w sposób bardzo prosty (prostota reakcji i obserwacji jest przecież dla ludu czymś zupełnie naturalnym), natomiast nie człowiekowi ukształtowanemu już w ramach nacjonalistycznej formacji, obytemu, obeznanemu często w najdrobniejszych nawet niuansach tożsamościowej sceny politycznej i „politycznej” każdego zakątka Europy.

 

Należy więc zastanowić się - czy nacjonalizm jest nam, a przede wszystkim zaś – wspólnocie – rzeczywiście potrzebny i ma być rzeczywiście nacjonalizmem z prawdziwego zdarzenia, czy jest tylko zbiorem pewnych powtarzanych z przyzwyczajenia i towarzyskiego usytuowania rytuałów – postancjonalizmem. Ten drugi jednak, choć może być sposobem na życie (spieszę tłumaczyć – bez socjalnych gratyfikacji z tytułu jego pielęgnowania), nie jest nikomu do niczego potrzebny. Ten pierwszy, jeśli w ogóle ma zaistnieć, musi być poważną próbą zagospodarowania tej konkretnej wspólnoty, z którą mamy do czynienia – bo innej mieć nie będziemy. Nie zabawa intelektualnymi konstrukcjami z jednej strony, ani zwodzenie „sympatyków” taktycznie wykreowanymi hasełkami.

 

Stoimy obecnie w bardzo istotnym punkcie. Pokazują to manifestacje antyimigracyjne na ulicach naszego kraju. Wielokrotnie większe, niż inne demonstracje ostatnich lat (oczywiście poza Marszem Niepodległości) – zdecydowanie przerastające wcześniejsze możliwości mobilizacyjne narodowych czy patriotycznych organizacji. Kilka dni temu, podczas manifestacji we Wrocławiu, na własne oczy miałem okazję widzieć dziewczyny w wieku licealnym – bynajmniej nie wykazujące jakichkolwiek bardziej widocznych cech subkulturowości – wykrzykujące hasła o białej Europie i Polsce dla Polaków; że o wulgarnych hasłach antyislamskich i antyarabskich już nie wspomnę. Hasła, za które jeszcze kilka lat temu każdy zwyczajny przechodzień zakwalifikowałby protestujących, jako służebników “Diablohitlera”. Dzisiaj Polak – w przerysowany, czasem niewiarygodnie sprymityzowany sposób po prostu boi się i nienawidzi tych obcych. Boi się i nienawidzi, bo ma ku temu powody, nawet jeżeli odczuwa je w sposób jedynie „magiczny”. I ten strach, i ta nienawiść naszego ludu, która, jak wierzę, ulegnie spotęgowaniu, musi być elementem naszej stałej pielęgnacji, jako wielka szansa idei polskiej tożsamości. Szansa rodzimego nacjonalizmu!

 

Nadchodzi autentyczna koniunktura – może jeszcze nie teraz, ale wiemy już, co może lud autentycznie „podniecić”. I to jest ten moment, w którym sami musimy zadecydować – i zastanowić o co tak naprawdę nam chodzi, jakie są nasze wizje, co mamy narodowi do zaproponowania. Bo jeśli my tego nie zrobimy, jeśli – nawet organizując różnorakie eventy, pikiety etc. – nie znajdziemy tego celu, tej formuły, jeśli nie będziemy umieli zdobyć się na powagę wykreowania tej nacjonalistycznej wizji i przekucia jej w konkret, to przecież ktoś temu ludowi jakiś sztandar sprzeda, ktoś skonstruuje dla niego adekwatny, choć uderzający kulą w płot patos, rozmieniając jego walkę o Europę i Polskę, jakie znamy, w „hartowaniu się stali” w płomieniach ognia krzesanego przez długopisy podpisujące się pod listą czyjejś nijakości.

 

Mikołaj Kamiński