Wydrukuj tę stronę

„Wróg numer 1”

                Poniższy tekst chciałbym zadedykować wszystkim tym, którzy się do jego powstania (niestety) przyczynili. Pomysł nań jest bowiem bezpośrednią konsekwencją dyskusji na fanpage'u jednej z narodowych organizacji (a dokładnie pod grafiką z którą zresztą się w 100% zgadzałem), w której to cała masa „prawicowców”, wychowanych na wszelakich korwinizmach, filmikach pewnego polskiego dziennikarza z amerykańskim paszportem (doprawdy, mało co nie osłabia mnie u wielu polskich „narodowców” jak traktowanie niczym wyrocznię pana Mariusza Maxa Kolonko – niejeden endek się w grobie przewraca) i grafikach z popularnych serwisów internetowych postanowiła udowodnić, że dla większości z nich od wiary, tradycji, rodziny ważniejszy jest kapitalizm. Żeby nie owijać w bawełnę – zakaz handlu w niedzielę (będący logiczną konsekwencją katolickiej nauki społecznej – raz, że jest to dzień święty i tego jednego dnia każdy wierzący powinien wygospodarować tę niecałą godzinę na Mszę świętą, a dwa, że może lepiej kiedy mama może sobie spędzić ten dzień z dziećmi, zamiast zasuwać przez kilkanaście godzin na kasie?) to zło, socjalizm, biurokratyzm i takie pomysły to wręcz – uwaga, nie żartuję, wpis autentyczny i dokonany wcale nie przez członka „Nigdy Więcej” – faszyzm, nieróżniący się niczym od tego z Brukseli. A postulat by tego dnia iść do kościoła został potraktowany jako narzucanie ludziom, co mają robić ze swoim wolnym czasem, a tak robić nikomu nie wolno, bo to brzydko.

                Ten wściekły atak na postulat, który powinien przeciętnemu prawicowcowi, narodowcowi, konserwatyście i tak dalej, i tak dalej, wydać się jak najbardziej godny aprobaty, doskonale obnaża fakt, że liberalizm to trucizna najgorszego rodzaju. Przecież w Polsce, w katolickim kraju, taki postulat z racji na przywiązanie społeczeństwa do chrześcijaństwa, gdzie pozycja rodziny wciąż jest jeszcze dość silna, nagle okazuje się, że polscy prawicowcy wcale nie chcą prawa zgodnego z nauczaniem Kościoła. Hola, hola! Takie pomysły to my już przerabialiśmy w PRL-u! (to niestety też autentyczny argument pewnego liberała - nawiasem mówiąc biedak chyba nie zauważył, że akurat w tym „państwie robotników”, gdzie rządziła partia forsująca „społeczny solidaryzm”, to nawet wolne soboty były wprowadzane dopiero w latach 80. i były bardzo sporadyczne).

                Częsty argument przeróżnych „konserwatywnych liberałów”, mówi, że są za konserwatyzmem obyczajowym i liberalizmem gospodarczym. A to jest mniej więcej taki sam oksymoron jak „chrześcijańska demokracja”, o czym mądrze pisał hiszpański tradycjonalistyczny filozof, działacz karlistowski Francisco Elias de Tejada, który słusznie zauważył, że prędzej czy później będzie musiało dojść do sytuacji, że ludzie chcieliby jednego, a nauczanie chrześcijańskie będzie mówiło drugie. I co wtedy począć? Wzruszamy ramionami na wolę większości? Łamiemy zasady demokracji. Vox populi, vox Dei? Cóż, właśnie złamaliśmy pierwsze przykazanie, bo olaliśmy Pana Boga dla zadowolenia społeczeństwa. W przypadku konserwatywnego liberalizmu musiałoby to działać dokładnie tak samo – możemy żyć zgodnie z nauką Kościoła i forsować jednocześnie system kapitalistyczny ale co z sytuacją kiedy okaże się, że dla zwiększenia wzrostu PKB musimy wprowadzić niechrześcijańskie prawo? Albo konserwatyzm, albo liberalizm – któryś człon tutaj będzie musiał wygrać, a któryś przegrać. Oczywiście nauczanie Kościoła można sobie zastąpić narodowymi zwyczajami, cywilizacją łacińską czy innymi wartościami, które można zbiorczo wrzucić do pojęcia „konserwatyzm”, chodzi mi o sam mechanizm. Doskonale widać to gdy niektórzy „narodowcy” deklarują przywiązanie do leseferyzmu do tego stopnia, że wzbraniają się na myśl o możliwości pomocy rodzimym firmom celem ich ochrony przed silnymi, międzynarodowymi korporacjami. Cóż, rynek ważniejszy od dobra narodu, nie?

                Liberalizm należy uznać za – ujmę brutalnie – wroga numer jeden. Komuna? Jaka komuna? Komunizmu to w Polsce nie ma od 25 lat, a nawet postkomunistyczne SLD (zostawmy już, że z ideami Marksa i Lenina to ma ono niewiele wspólnego) idzie na dno i co wybory dostaje mniej i mniej głosów bo jego elektorat w sposób naturalny się wykrusza. Anarchiści? Bez żartów, mikroskopijna grupka nie mająca żadnej reprezentacji w społeczeństwie. Jeśli dla kogoś głównym zagrożeniem dla narodu są anarchiści to albo pomylił kraje i żyje mentalnie w Grecji, Włoszech bądź Hiszpanii (gdzie takowe ruchy były i są dość silne i popularne) albo sprowadza nacjonalizm do subkulturowego getta, które polega na bieganiu skinów za punkami.

                System, w którym żyjemy, to system liberalny. Jeśli ktoś chce go sobie „unaradawiać” – no cóż, wspaniale. Co jednak w gruncie rzeczy zmieni to, że „zakażemy islamu” i powstrzymamy tę słynną „islamizację Europy” (jakże popularny postulat wszelakich narodowo-liberalnych partii, rzekomo antysystemowych i „skrajnie prawicowych”, a w rzeczywistości wpisujących się w dyskurs obecnego reżimu)? Co po ciągłym smęceniu, że Unia Europejska to zło bo to twór biurokratyczny i „socjalizm”? Czy zerowa populacja muzułmanów w Europie i obalenie UE już sprawią, że będziemy mieli zdrowe społeczeństwa? A skąd, bzdura totalna. To jest jedynie pudrowanie trupa w narodowe barwy, w środku jest równie martwy i równie przegniły.

                Demoliberalizm jest złem ale wszelacy nasi „narodowo-liberalni” czy „konserwatywno-liberalni sojusznicy są dodatkowym zagrożeniem, gdyż szkodzą idei. O wiele łatwiej jest chyba dyskutować z kimś całkowicie odległym od idei narodowej niż z takowym „narodowcem”, który uważa, że polski nacjonalizm to mix kapitalizmu (przecież Rybarski i Taylor!), antykomunizmu i niechęci do homoseksualistów. Co gorsza, w wielu głowach pokutuje genialny pogląd, iż w sumie między narodowcami a „kolibrami” i innymi liberalnymi ugrupowaniami jest w zasadzie tak niewielka różnica światopoglądowa (no jasne, w końcu przywiązanie do narodu da się połączyć z kultem indywidualizmu a konieczność ponoszenia ofiar dla dobra wspólnego z – mówiąc Ayn Rand – „cnotą egoizmu”), że powinno się stworzyć jeden, wielki antyestablishmentowy, „antysystemowy” blok. W jaki sposób wszyscy razem mielibyśmy się bić i o co – nie mam zielonego pojęcia. Nie widzę absolutnie podstaw ku temu, poza jakimś wspólnym programem negatywnym, by iść ramię w ramię z orędownikami wolności jako naczelnej, wręcz deifikowanej, zasady. Nie widzę powodu byśmy mieli święcie wierzyć wraz z nimi w to, że szkoła austriacka czy chicagowska to najlepsza metoda by osiągnąć wzrost gospodarczy a on sam jest najważniejszy...

I w tym momencie chciałbym na koniec przywołać taką osobistą anegdotkę. Otóż dwa lata temu miałem okazję być na spotkaniu z pewnym bardzo znanym i lubianym pisarzem w środowiskach wszelakiej „antykomunistycznej prawicy”. Nie będę przez litość zdradzał nazwiska, powiem tylko, że ten pan dość często pojawia się w telewizji, jako gadająca głowa i zapewne większość Czytelników, zwłaszcza interesujących się historią Polski, nazwisko to doskonale zna. Otóż nasz bohater wygłosił pogląd, iż za cenę dalszego uwalniania gospodarki i rozwoju ekonomicznego Polski byłby w stanie przeboleć ustawę o związkach partnerskich dla homoseksualistów. Cóż, to chyba najlepiej pokazuje, jakie kto ma priorytety.

Michał Szymański