Wydrukuj tę stronę

Grzegorz Ćwik - Dwie Polski

Podziały między ludźmi w dobie czasów ideologicznych są silne jak nigdy wcześniej. Różnice stanowe, klasowe, dynastyczne, narodowe okazały się absolutnie niczym przy podziałach przebiegających wzdłuż określonych prądów ideologicznych. Trywialne jest stwierdzenie, że różnice te, często pokrywające się z wyborami politycznymi, separują trwale i skutecznie społeczeństwa  i wspólnoty narodowe. KSU śpiewając o „dwóch Narodach” nie mija się w gruncie rzeczy z prawdą. Ideologia dzieli ludzi w sposób skuteczny, rozbijając ich na obozy, które nie tylko nie mają nic wspólnego, ale pełne są stereotypowych obrazów przeciwnika, które opierają się zwykle na skrajnej dehumanizacji i poniżeniu.

 

Podziały te dziś przebiegają właściwie wzdłuż linii liberalizm-wspólnotowość. Nie rozróżniając póki co i nie wchodząc w szczegóły tych dwóch „obozów” starczy nam określić, że liberalizm traktujemy przede wszystkim jako hiper indywidualizm podszyty materializmem i dekonstrukcją tradycyjnych instytucji (co jest zaczerpnięte ze Szkoły Frankfurckiej), a wspólnotowość za uznanie określonych rodzajów kolektywów i grup za integralnie związanych człowiekiem i jego tożsamością. Być członkiem rodziny, Narodu, grupy etnicznej, wspólnoty lokalnej to znaczy mieć prawa i obowiązki wynikające z tego.

 

Już wybory, które komentowałem w poprzednim numerze, pokazały że różnice między wyborcami Andrzeja Dudy i jego głównymi rywalami wybiegają daleko poza stawianie „iksa” w innym miejscu na karcie do głosowania. Obozy polityczne, rozumiane tu możliwie szeroko, nie tylko jako partie polityczne, stojące z jednej strony za Dudą, a z drugiej za Trzaskowskim, Hołownią czy Bosakiem to w gruncie rzeczy „dwie Polski”, czy może „dwa rodzaje Polaków”. Różnice dzielące te obozy są w gruncie rzeczy tak elementarne i podstawowe, że czynnik ten może być jednym z najistotniejszych dla przyszłej realizacji polityki solidaryzmu narodowego.

 

 

 

Ekonomia über alles

 

 

„Ekonomia głupcze” – hasło to, jakże chętnie przywoływane przez neoliberałów tak z Platformy jak i Konfederacji, jest dla nas punktem wyjścia do rozważań nad liniami podziału „obu Narodów”, jak i ich tłem oraz skutkami. Nie mamy chyba wątpliwości, że kwestie materialne, ekonomiczne i gospodarcze są jedną z najistotniejszych materii naszego świata. O ile w PRL-u początkowy szał walki z „kułakami” zastąpiono ostatecznie „wspólnym frontem pracy”, to III RP od samego początku postawiła na atomizację, darwinistyczną walką i podział na zwycięzców i zwyciężonych. Clou neoliberalizmu jest przecież wyścig szczurów, pięcie się na drabinie kariery (dla samego pięcia) i zdobywanie kolejnych wyróżników awansu i dobrostanu. Zasadniczym jednak problemem jest to, że system społeczno-ekonomiczny III RP zbudowano na wyzysku, rażącej nierówności i generalnie na ogromnym pogorszeniu sytuacji ludzi pracy. Wprowadzenie już w latach 90-tych na szeroką skalę umów śmieciowych, żałośnie niskie stawki, celowe wręcz działania ekipy Balcerowicza aby nie podwyższać pensji (słynny podatek „popiwkowy”): wszystko to w efekcie musiało podzielić społeczeństwo i podzieliło.

 

30 lat później mamy oto dwie grupy w naszym społeczeństwie– jeśli wierzyć mediom liberalnym. Z jednej strony „zaradni, pracowici, wykształceni, pomysłowi, innowacyjni”. A przy okazji gotowi do darmowych nadgodzin, pracy w weekendy, poświęcania czasu prywatnego i życia rodzinnego. To prawdziwa elita III RP – menadżerowie i specjaliści branż finansowych, którzy swoje kolejne awanse i premie zwykli świętować w weekendy podczas alkoholowego i narkotycznego upadlania się w najlepszych klubach w mieście. To ludzie, którzy w dużej mierze wpadli w ślepą uliczkę tego bezsensownego układu, gdzie zdobywanie kolejnych szczebli na drabinie rozwoju oznacza coraz droższe gadżety i prochy. W świecie opcji i możliwości ludzie ci stali się prawdziwymi mistrzami reguł gry, które rządzą neoliberalizmem.

 

Z drugiej strony mamy tych, których nienawidzą elity intelektualne i moralne III RP – ekonomiści, politycy, licencjonowane autorytety i ideolodzy kapitalizmu. „Roszczeniowcy”, wszelcy pozbawieni inicjatywy i siły oraz „pomysłu na siebie”, ludzie którzy wykonują niepopularne zawody, którymi nie pochwalą się na Linkedinie. W optyce balcerowiczowskiego neoliberalizmu to tylko mało istotny aspekt ludzki, czynnik pracowniczy, który należy opłacać jak najgorzej i pozbawić wszelkich praw pracowniczych.

 

Nic dziwnego, że obie te grupy żyją właściwie w innych światach. Mają inne cele, inne determinanty, uwarunkowania, wreszcie inne realia i drogi, którymi podążają. Gdy „przedsiębiorczy” młodzi z dużych miast skupiają się na realizacji planów sprzedażowych i pozyskiwaniu nowych rynków dla sowich korporacji, ci „roszczeniowi” niejednokrotnie muszą liczyć każdą złotówkę, żyją od pierwszego do pierwszego, nie posiadają stabilnych warunków pracy ani tym bardziej godnych płac.

 

Obie te grupy patrzą na świat z innego zupełnie punktu widzenia. Jedni chcą się realizować, rozwijać, zdobywać, drudzy chcą po prostu przeżyć, nie przejmować się zaległymi rachunkami, ratami i tym za co nakarmić dzieci, lub w co je ubrać. Mówimy tu o ludziach, którzy mijają się na ulicach, w sklepach, często nieraz nawet pracują w jednej firmie, choć oczywiście na zupełnie innych stanowiskach. I choć nieraz ze sobą rozmawiają, to w gruncie rzeczy mamy tu do czynienia ze zjawiskiem całkowitej obcości. Niezrozumienie, całkowicie różne determinanty powodują, że aksjologicznie i mentalnie są to zupełnie różne „Narody”. Jakkolwiek jedni i drudzy zaliczają się do polskiego Narodu, to ciężko uznać, że grupy te tworzą faktycznie wspólnotę narodową, którą łączyłyby choćby elementarne kwestie życiowe.

 

Obie te grupy zresztą są często wobec siebie wrogie, zarówno ze względów ideologicznych czy politycznych, jak i przede wszystkim ekonomicznych. W liberalizmie ekonomicznym są bowiem wygrani i przegrani, ci którzy myślą, że oszukali biedę, oraz ci którzy mierzą się z nią każdego dnia. Poczucie z jednej strony krzywdy, wyzysku i niesprawiedliwości, a z drugiej pretensje o rzekomą „roszczeniowości”, brak samodzielności i zaradności, powoduje, że wewnętrzna wrogość klasowa postępuje. Po raz kolejny stwierdzić nam wypadnie, że walka klas po roku 1989 nie skończyła się, po prostu teraz to element, może trochę skryty, ideologii neoliberalnej.

 

 

 

Idee i polityka

 

 

Wszystkie te kwestie mają swoje przełożenie na politykę, włącznie z całym dobrodziejstwem inwentarza, a więc obcością, oraz skrajną wrogością i dehumanizacją. Głosujący na PiS w końcu mają elementarne poczucie tego, że ich głos i życie mają jakieś znaczenie, a z drugiej strony opluwani i poniżani są przez wszystkie pozostałe siły polityczne, może z wyjątkiem PSL-u. Korwin wrzuca memy porównujące wyborców PiSu do małp, ktoś nazywa ich „biomasą”, jeszcze ktoś inny „ciemną hołotą” . Ot liberalizm w pełnej krasie. Z drugiej strony mamy ludzi, którzy w gruncie rzeczy mówią jednym głosem, a głos ten staje w obronie „wolności”. Pod względem ekonomicznym nie ma nawet sensu rozwijać tematu, jeśli idzie o praktyczną identyczność Konfederacji, KO czy wszelkich tworów jak Kukiz’15. To jedni i ci sami neoliberałowie, sami to zresztą przyznający i to bez konieczności specjalnego dopytywania o to polityków poszczególnych partii. Czy Korwin, Dziambor czy Sośnierz, czy Trzaskowski, Petru, Lubnauer, czy Biedroń – w temacie ekonomii słyszymy to samo, a więc histeryczne wrzaski o ciemiężeniu przedsiębiorców, postulaty jak najdalszej deregulacji, sprzeciw wobec jakiegokolwiek udziału państwa w ekonomii i generalnie pochwałę „wolnej Amerykanki”. Różnica w kwestiach postulatów pojawia się przy zagadnieniach obyczajowych, choć i tutaj różnice nie są tak jednoznaczne. Politycy Konfederacji z Korwinem na czele mają na koncie dziesiątki całkowicie kompromitujących wypowiedzi, jak choćby te o lekkiej pedofilii, dopuszczalności związków kazirodczych w życiu prywatnym etc. Punktem wyjścia zaś cały czas jest „wolność” – oczywiście rozumiana na liberalną modłę, czyli indywidualistyczna, odrzucająca jakiekolwiek przywiązanie do wspólnoty, oparta o materialne pobudki, wymagająca jak najdalej posuniętego darwinizmu i wyzysku. Nie mówimy tu o wolności „od czegoś” – od biedy, od wyzysku, od niesprawiedliwości. Te rzeczy nie tylko mieszczą się w świecie liberalizmu, ale są wręcz jego nieodzownym elementem. Przyznał to Korwin, mówiąc, że bieda to element stymulujący rozwój (sic!), przyznają to wszyscy pretorianie balcerowiczowskiego totalitaryzmu, gdy bredzą o „zapasowej armii bezrobotnych”. Indywidualny i egoistyczny wymiar „wolności” to nic innego jak najgorsze wzorce szlacheckiej anarchii. Czym się ona dla Polski skończyła, wiemy chyba wszyscy. Stąd nie może być miejsca w państwie i systemie faktycznie narodowym na jakiekolwiek aberracje myślowe nawiązujące aksjologicznie i praktycznie do liberalizmu.

 

 

 

Liberalizm kulturowy

 

 

Słyszmy nieraz, że liberalizm można rozdzielić na ten „dobry” – rzekomo ekonomiczny, i „zły” – kulturowy. To oczywiście nonsens. Zupełnie jakby jedne rodzaje nowotworów były śmiertelne, a inne wydłużały życie. Liberalizm zawsze zasadza się na układzie wartości, który jest i niekompatybilny i wrogi wartościom tradycyjnym oraz narodowym. Zresztą, jak niedaleko pada jabłko od jabłoni pokazuje ogromny procent wyborców Konfederacji i Bosaka, którzy w 2 turze wyborów prezydenckich poparli Trzaskowskiego. Liberał liberałowi łba nie urwie, a w tym wypadku jak widać „wolność” jednoczy liberałów pod jednym sztandarem. Podziały, który objawiają się w kwestiach ekonomicznych i społecznych, mają też proste przełożenie na tematy kulturowe i obyczajowe. Wyznając liberalizm nawiązuje się wprost do światopoglądu, w którym nie obchodzą człowieka jakiekolwiek normy, moralność czy etyka, ponieważ są to kategorie kolektywne, wspólnotowe. Liberał zaś chce być „wolny”, a więc nie stosować się do norm czy praw, które go „niewolą” i „ograniczają”.

 

Trwająca obecnie ofensywa środowisk lgbt to w prostej linii skutek tej liberalnej histerii. Zaburzenie normalnych pojęć, sfer tożsamości i wspólnot powodować musi, że człowiek całkowicie zagubiony zaczyna szukać swej auto-identyfikacji w wytworach ideowych nowej lewicy. Okazuje się, ze całe życie publiczne, historia, kultura i polityka podporządkowane mają być walce o rzekomo uciśnione mniejszości seksualne. Propaganda dotycząca tego staje się wszechobecna, podobnie jak ta dotycząca neoliberalizmu, kapitalizmu i wolnego rynku. W obu wypadkach stara się być jak najmniej „ideologiczna”, a przedstawiać się w ramach „prawdy obiektywnej”. Tam samo jak całe rzesze ideologów wyzysku przekonuje nas, że państwo musi być słabe i niedofinansowane, tak samo wszelkie margoty i inni oszuści twierdzą, że najważniejszym punktem naszego życia jest klęczenie przed homoseksualną propagandą i wieszanie tęczowej flagi wszędzie, gdzie tylko się da. W imię posuniętej do szaleństwa konsekwencji ideologii „wolności” przedstawiciele lgbt dosłownie wszędzie wciskają swoje wyznania i oświadczenia w kwestii seksualności, na innej zaś płaszczyźnie zawodowi tropiciele socjalizmu (czy raczej „socjalizmu”) zwalczają wszelkie przejawy prospołecznego i proludzkiego myślenia. Inne boiska, ta sama drużyna.

 

 

 

Wrogowie normalności

 

 

Polska dzieli się coraz bardziej i to w sposób fundamentalny. Z jednej strony mamy ludzi, którzy po prostu przywiązani są do normalności. Nie musi to mieć i zwykle nie ma podłoża ideologicznego. Po prostu przywiązanie do rodziny, normalności, wspólnoty jest czymś zwykłym. Z drugiej mamy coraz bardziej sfanatyzowanych ekstremistów, którzy w imię coraz bardziej zdehumanizowanych ideologii gotowi są narzucić najgorszy terror całej reszcie społeczeństwa. Także na płaszczyźnie społeczno-ekonomicznej widzimy ludzi, którzy podskórnie czują wagę solidaryzmu i roli państwa narodowego w gospodarce, a przeciw nie niewielką, lecz aktywną i fanatycznie histeryczną grupkę propagatorów wolnego rynku, którzy każdego są w stanie zrównać ze stalinizmem, Koreą Północą i Gułagiem, jeśli tylko minimalnie skrytykuje nieludzkość kapitalizmu.

 

Podział ten stawia nas w obliczu konkretnych wyzwań jako nacjonalistów. Skoro na pierwszym miejscu stawiamy wspólnotę narodową, to stan takiego rozbicia Narodu na dwie grupy nie może być przez nas tolerowany.

 

Jakie więc wnioski powinniśmy wyciągnąć z tego i jakie przyjąć paradygmaty?

 

Po pierwsze: żadnej dyskusji z liberalizmem. Możemy go ośmieszać, możemy obnażać jego bezsens i nieludzkość, możemy go demaskować na każdym kroku, ale odrzucamy całkowicie pluralizm, w ramach którego liberalizm miałby takie same miejsce jak inne, normalne idee. Nie zależy nam na dyskusjach z liberałami, ale na tym, by nikt nie uważał za potrzebne i pożądane, aby liberałów w ogóle dopuszczać do jakiejś dyskusji. Cel to wielki i dalekosiężny, ale dziś także mamy przedstawicieli idei i nurtów, którzy de facto nie uczestniczą w głównym nurcie. Dążyć musimy by taki status uzyskali przedstawiciele liberalnego totalitaryzmu. Samo dopuszczenie, że liberalizm ma takie samo prawo do głoszenia swoich „prawd” oznaczałoby uznanie, że liberalizm jest wart tyle, co nacjonalizm. A doskonale wiemy, że tak nie jest i idea liberalna to jeden z największych nowotworów naszych czasów.

 

Dążyć musimy do wytworzenia systemu odpornościowe społeczeństwa na wszelkie objawy indywidualizmu liberalnego. Dlatego upatrywać trzeba w edukacji znacznej roli w tym zadaniu. Nie chodzi tylko o przekazywanie wiedzy, ale także o wpojenie określonych postaw, wartości i wzorców.

 

Edukacja zaś uzupełniona musi być o kulturową i propagandowo-informacyjną działalność państwa. Uznanie a priori, że przykładowo ludzie broniący rodziny i ludzie głoszący „prawo osób lgbt do adopcji dzieci” mają identyczne prawo w przestrzeni publicznej wygłaszać swoje poglądy, to wyrzeczenie się wszystkiego o co walczymy i co jest nam bliskie.

 

Powtarzaliśmy to dziesiątki razy – lewicy i liberałom nie zależy na dialogu i rozmowie, ale na tym by nas całkowicie zniszczyć. Na nic umizgi, strojenie się w antyfaszystowskie i antyrasistowskie łatki. Jak napisał dawno temu Miłosz Jezierski – i tak Was będą nienawidzić. Tak więc i my, siłą rzeczy, nie możemy pozwolić sobie na luksus szukania dróg do porozumienia. Tym bardziej, że idea liberalna i narodowa różnią się w najbardziej podstawowych kwestiach i sprawach tak istotnie i elementarnie, że nie może być mowy o jakimkolwiek dialogu. Albo my, albo oni.

 

Liberalizm, który dziś już całkiem odrzucił pojęcie Narodu i wspólnoty narodowej, stał się osią frontu międzynarodowych sił, które dążą do niszczenia kolejnych nacji i lokalnych tradycji oraz kultur. Liberalizm taki, poprzez think-tanki, fundacje, stowarzyszenia czy czasopisma, które obficie finansuje międzynarodowa finansjera, agendy wszelakich organizacji i rządów krajów jak USA czy Niemcy, staje się dziś czynnikiem rozsadzającym od środka nasz Naród. „Wolność” staje się hasłem, którym siły te starają się maskować wszelkie destruktywne działania dla każdej naturalnej wspólnoty ludzkiej. Wykoślawia się na naszych oczach wszystko co zdrowe i czyste, byleby tylko znów i znów przesunąć linię dopuszczalności bardziej w swoją stronę.

 

Dlatego punktem do realizacji dla nas to ograniczenie do minimum takich działań. Wskazywać trzeba na źródła finansowania wrogich na struktur, na zależność od zagranicznych ośrodków, na całkowicie destrukcyjny charakter takich organizacji. Znamy przykłady w UE, jak choćby Węgry, że działania takie potrafią przynosić dobre rezultaty. W cały czas dość jednak tradycjonalistycznym społeczeństwie argument, że określona struktura dostaje pieniądze zza granicy, aby np. propagować aborcję, jest całkiem ważący. Nie możemy więc rezygnować z wszelkich prób przeciwdziałania takim liberalnym 5 kolumnom, gdyż choć kadrowe, to struktury te są niezwykle skuteczne i efektywne, a to z naszego punktu widzenia oznacza, że ich działalność wywiera wysoce negatywne skutki na życiu całego Narodu.

 

 

 

Zakończenie

 

 

Jak już wspomniałem kwestia postępującego ideowego i politycznego rozbicia Narodu polskiego na dwa coraz mocniej wykrystalizowane obozy, staje się dla nas palącym wyzwaniem. Idea narodowa oznacza solidaryzm i kooperację, a nie trwanie w opozycji do siebie różnych grup społecznych, zwłaszcza tak licznych i przejawiających się na różnych płaszczyznach. Zjawisko „dwóch Narodów” musimy zacząć jak najszybciej niwelować, a przed tym musimy odpowiedzieć na pytanie na to, jakimi metodami, środkami i formami działań jesteśmy w stanie przybliżyć się do tego celu. Wyzwanie bowiem jest bardzo duże, a złożoność problemu wręcz przytłaczająca. Jak powrócić ze stanu tak otwartej wrogości i niezrozumienia, do poziomu wspólnego szanowania się i funkcjonowania w ramach jednej wspólnoty? Nie chodzi oczywiście o wąską grupkę liberałów, ale o miliony Polaków, które już uwierzyły w ich kłamstwa. Z drugiej strony mamy także miliony tych, którzy trwają przy elementarnie normalnych postawach. Jednak podział ten musi ulec prędzej czy później likwidacji. To otwarte pytania, z jakimi pozostawiam naszych szanownych Czytelników i Czytelniczki. Jak sądzę odpowiedź na nie powinna raczej zostać wypracowana w ramach określonej dyskusji i grupowej analizy zagadnienia, niż w ramach tekstu jednego człowieka. I wypracowania odpowiedzi i właściwych dróg postępowania życzę na koniec nam wszystkim.

 

 

 

Grzegorz Ćwik